JOE WALSH - "Analog Man" - (FANTASY) - ***2/3
Joe Walsh jest bardzo ważną postacią w Eagles, choć nigdy nie zdobył aż tak wielkiej sławy jak jego zespołowi koledzy: Don Henley czy Glenn Frey. Druga sprawa, że nigdy o to specjalnie nie zabiegał.
Obdarzony został ciekawą barwą głosu, taką nieco chropowato-jęczącą, a do tego zawsze śpiewa jakby od niechcenia, w czym może przypominać na przykład Neila Younga czy Boba Dylana. Z kolei jako gitarzysta, popisuje się różnymi technikami gry, z których najchętniej sięga po slide. Wszystkie te jego cechy, wyraźnie zostały wyeksponowane także na najnowszym longplayu "Analog Man". Płycie, która jest jego pierwszą od dwudziestu lat. Oczywiście, nie licząc samych "orlich" dzieł, choć i tych przecież, także jak na lekarstwo.
Aby dobre imię Walsha nie uległo zapomnieniu, powstała oto właśnie płyta, mająca szanse na odniesienie sukcesu komercyjnego, a pomóc temu powinny nie tylko wyborne kompozycje, ale także, a może przede wszystkim, kilka nazwisk pierwszorzędnych gości. Wśród nich pierwsze skrzypce odgrywa Jeff Lynne, który nie tylko jest autorem większości pomysłów aranżacyjnych, ale przy okazji zagrał jeszcze na wielu instrumentach, jak: perkusja, gitara, gitara basowa czy instrumenty klawiszowe. Szkoda tylko, że w ostatnich kilkunastu latach, Lynne prawie w ogóle nie śpiewa, ograniczając się jedynie do drobnych wtrętów w partiach chóralnych. Na szczęście, jego rękę producencką, jak i wszech obecnego ducha, wyczuwa się tutaj na każdym kroku.
Skoro jednak wspomniałem o kilku znamienitych gościach, to pozwolę sobie dodać poniżej kilka istotnych nazwisk, jak: Graham Nash czy David Crosby (obaj ze słynnego CSN&Y, szkoda, że tylko w jednej kompozycji), ponadto ex-Beatles - Ringo Starr (w dwóch nagraniach), czy 80-letni Little Richard, który pojawił się w finalizującej całość kompozycji "But I Try". Muszę od razu nadmienić, że utwór ten, jak i poprzedzający go "Fishbone", zostały dodane tylko do limitowanej edycji deluxe tegoż albumu. O ile, "Fishbone" nie poraża niczym szczególnym, a wręcz jest monotonną melodeklamowaną rąbanką z namolnie wykrzykiwanym refrenem, o tyle "But I Try" , to po prostu kapitalny 6-cio i półminutowy numer, z rozpędzonym r'n'rollowym pianinem Richarda, i drapieżnie tnącą gitarą Walsha. Najbardziej zadziwia forma wokalna Richarda, który notabene jest w tym utworze głównym wokalistą. Facet śpiewa jakby miał nie więcej niż trzydzieści lat. Niewiarygodne. I robi to wrażenie, szczególnie, gdy spojrzymy na przeciętnego rodaka, będącego z lekka po pięćdziesiątce, gdy ten w kościółku ledwo zipie, a do tego skrzeczy i wyje, że anieli wianki na uszy zakładają.
Tyle o bonusach. Podstawowa wersja płyty zawiera dziesięć kompozycji, z których najmniejsze wrażenie robią dwie: "Hi-Roller Baby" oraz "Funk 50", zamieszczone niemal pod koniec dzieła. Prawdę powiedziawszy, Artysta sobie mógł podarować te dwie pseudo-rockowe karykatury. Pierwsza z nich, jest próbą wprowadzenia słuchacza w pogodny stan. Niestety połączenie nastroju spod znaku plażowych Beach Boys, z kowbojskimi klimatami a'la Willie Nelson, dało bardziej efekt opłakany. Następny po nim numer "Funk 50", jest tak samo kanciaty jak jego tytuł. Tę beznamiętną funkowo-metalizującą rąbankę, ratuje jedynie świetny warsztat Walsha. Jednak sama melodia, rytm, jak i zgredowate niby nowoczesne brzmienie, mogą wywołać turbulencje żołądkowe u niejednego. Na szczęście, uśmiech na twarzy po takich cierpieniach, przywraca następująca po nich (i ostatnia w podstawowej wersji płyty) instrumentalna kompozycja "India". Walsh jest tutaj w siódmym niebie, bowiem może pokazać w pełni na co go stać. Tak sobie wymyślił cały podkład, by ten był tylko jednostajnym motorycznym tłem, a sam przebiera palcami po strunach jak to tylko możliwe. Co ważne, wygrywając przy okazji fajną melodię. W pewnym momencie pojawiają się nawet na chwilę smyczki, przywołujące ducha Electric Light Orchestra. Zresztą, każdy kto lubi rękę miksersko-producencką Jeffa Lynna, powinien być zachwycony szczególnie pierwszymi siedmioma piosenkami z "Analog Man". Lynne zawsze potrafił zgrabnie wklejać beatlesowskie brzmienia i akordy do własnych kompozycji. Tak było za czasów ELO, ale i później także. Przykładem niech będą kapitalne płyty Toma Petty'ego, Del Shannona czy Traveling Wilburys, w których to główny wkład Lynne'a jest wręcz niepodważalny. Nie inaczej jest także i tutaj. Tytułowa kompozycja "Analog Man", otwiera całość, i ma coś z klimatu klasycznego Toma Petty'ego. Zagrana w średnim i nieco leniwym tempie, wodzi słuchaczem po obrzeżach rhythm'n'bluesa i country, a gitara (slide) Walsha, fajnie koresponduje z tą nieco bardziej płaczliwą w rękach Lynne'a.
Niiezwykłe wrażenie pozostawia po sobie następna kompozycja "Wrecking Ball". Świetna zwrotna , plus chwytliwy refren, a wszystko podlane klimatem Petty'ego, Dylana, Beatlesów i ELO. Niemal identycznych słów mógłbym użyć także przy opisie następnej w kolejności na tym LP kompozycji "Lucky That Way". Tak więc, pierwsze trzy numery nadają się na radiowe playlisty, albowiem hity to, że aż się patrzy. Nie chcę oczywiście w tym miejscu obrażać wykwintnych gustów tych naszych speców od przebojów, także rzecz jasna myślałem o radiostacjach zaoceanicznych.
Gdyby to mnie jednak przypadł zaszczyt wykrojenia pierwszego singla z tej płyty, to postawiłbym na "Spanish Dancer". To także niby taka zwyczajna piosenka w klimacie Eagles, do spółki z Pettym czy ELO, ale poprzez zgrabne nawiązanie do kultury flamenco, mająca w sobie jakąś niezwykłą moc. Ale nawet tutaj Walsh musiał wpleść odrobinę wirtuozerii gitarowej, tak aby słuchacz od razu wiedział kto tu jest szefem. No i jeszcze na dokładkę to króciutkie wejście Lynne'a, z tą swoją płaczliwą gitarą, na mniej więcej trzydzieści sekund przed końcem utworu - palce lizać!
Swoją drapieżnością w country-rockowej poświacie, jawi się kolejny "Band Played On", który z lekka odwołuje się do muzyki Wschodu, jaką to fascynował się do końca swego życia George Harrison. Pobrzmiewa tu Shankar'owski duch.. A chwilę później następuje urzekająca ballada "Family". Taka z podkładem syntezatorowym, a do tego będąca pod mocnym wpływem kolegów Walsha z Eagles. Melodia, akordy, niemal te same chórki, aura,... jednymi słowy - wypisz wymaluj.
No i pozostała nam jeszcze tylko piosenka "One Day At A Time". Gitara, która ją rozpoczyna, jest kopią tej z "Into The Great Wide Open" czy "Free Fallin'"- Toma Petty'ego. Nie dziwne, skoro łączy to wszystko osoba Jeffa Lynne'a, który w tym utworze zdominował nie tylko grę na tym instrumencie, ale przesiąknął ją sobą bez reszty.
Niezwykła to płyta. Z wieloma zaletami, ale i nie pozbawiona wad, ale taka której słucham codziennie już od kilku tygodni, i od której nie mogę się uwolnić.
P.S. Do wersji LIMITED DELUXE EDITION dorzucono krótkie DVD, z 3 kompozycjami koncertowymi, które w wersjach studyjnych otwierają wyżej omówioną płytę. Zapewne także i ciekawymi w swojej ewentualnej "inności", ja jednak preferuję odbiór muzyki poprzez świat wyobraźni, tak więc do obejrzenia tego materiału jakoś mi niespieszno.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)
nawiedzonestudio.boo.pl