niedziela, 8 lipca 2012

JOE BONAMASSA - "Driving Towards The Daylight" - (2012) -

JOE BONAMASSA - "Driving Towards The Daylight" - (PROVOGUE / MASCOT) -  ****3/4



Jeśli mnie pamięć nie myli, zdaje się, przy poprzednim albumie "Dust Bowl", napisałem, że była to najlepsza płyta w dorobku Joe Bonamassy. No proszę, jak to czas weryfikuje wygłaszane poglądy. Tamta płyta rzeczywiście jest wspaniała, jednak wydana ładnych kilka tygodni temu "Driving Towards The Daylight", wydaje się być jeszcze bardziej okazała, porywająca i efektowna zarazem. I wcale nie chodzi tu o bogatą listę nazwisk, choć te przecież także mają się wymiernie do tego dzieła. Bonamassa już nie tylko musi się szczycić szacunkiem u największych bluesowych herosów, ale przede wszystkim budzić w nich respekt. Bo od jakiegoś czasu, to nie on musi zabiegać, bowiem zabiega się o niego.
Na "Driving..." pojawiło się 11 kompozycji, a całość rozpoczyna się zwyczajnie, nie sugerując, iż będziemy mieć do czynienia z dziełem niezwykłym. Pierwsze dwa utwory, są po prostu bardzo miłe, lecz nie dzieje się w nich nic szczególnego. Otwierający "Dislocated Boy", jest typowym zadziornym bluesiskiem, o przeciętnej melodii i nieco przyciężkawej motoryce. W zasadzie, gdyby nie kapitalna solówka Bonamassy w drugiej jego części, to nie byłoby na czym szczególnym tutaj ucha zawiesić. To samo można powiedzieć o kolejnym numerze, jakim jest "Stones In My Passway". Ta kompozycja legendarnego Roberta Johnsona, także razi monotonną formą, a broni jej wielkości efektownie wymiatający lider tegoż albumu. Oczywiście, zapomniałem dodać, że sympatycy Delty Mississippi, będą i tak tradycyjnie wniebowzięci.
Dla mnie, cała zabawa rozpoczyna się wraz z trzecią i zarazem tytułową kompozycją. Jest nią rozleniwiona ballada, która w pewnym momencie nabiera chropowatości. Pięknie tu prowadzi rytm Brad Whitford (gitarzysta Aerosmith, który zagrał na całym LP), a także sekundujące pasaże piano-organowe. Bonamassa ogranicza się głównie do śpiewu, a jego sześciostrunowiec oszczędza na razie siły na później. Po tej niespełna 5-minutowej kompozycji, pojawia się zachrypnięty i narracyjny głos Howlin' Wolfa, by w chwilę później Bonamassa i kompania przyłożyli nam do uszu jego kompozycję "Who's Been Talking". Ten oparty na jednostajnym motywie gitary i basu utwór, porywa jak mało co. Nawet sam Bonamassa, dopieszcza go swą gitarą dopiero pod jego koniec. Po czymś takim broń Boże, by siadł nastrój. I oto kolejny fantastyczny cover, tym razem ze stajni Williego Dixona, "I Got All You Need". Ten niesamowity kawałek, prowadzony jest w żywym, aczkolwiek niezbyt szybkim tempie. Jednak musiałbym się bardzo postarać, by przy nim spokojnie usiedzieć. Ale to co po nim, to już cudeńko ponad wszystko, mianowicie kompozycja Bernie'ego Marsdena (niegdyś gitarzysty Whitesnake) "A Place In My Heart". Blues-ballada, z przepiękną melodią i swoistą dramaturgią, będącą niemal kopią "Still Got The Blues" - Gary'ego Moore'a. A to co robi tutaj maestro Bonamassa na swojej desce, brzmi jakby chciał za jej pomocą, wyjawić nam wszystkie swe namiętności i uczucia. Jeśli ten utwór nie stanie się choć maleńkim przebojem, to znaczy , że świat sprostytuował się w gustach na dobre. Po takim utworze, należy wziąć głębszy oddech, a także jednego głębszego, no i można słuchać dalej. A tu nadal nie ma wytchnienia, gdyż "Lonely Town, Lonely Street" (kompozycja Billa Withersa, tego od "Ain't No Sunshine"), bije mocą, dynamiką i zadziornością. To taki hard rock z domieszką bluesa i organowej (Hammondy!) poezji. Posłuchajcie jak kapitalnie gra funky'owo Pat Thrall (niegdyś podpora Pata Traversa). Jak ten Bonamassa się potrafił wdać tutaj w te wszystkie łamigłówki i labirynty rytmiczne? No właśnie, niech to pozostanie już tylko jego słodką tajemnicą. Po tym bardzo fajnym utworze, następuje obłędny !!! "Heavenly Soul".  Z takim powtarzanym w kółko refrenem, i cudowną mandoliną, na której zagrał sam mistrzunio (oprócz gitary - a jakże!). Ten kawałek posiada olbrzymią siłę witalności i entuzjazmu. Biję głową o sufit, gdy go słucham - serio.  A czadowe tu gitarowe solo, podparte wtrętami organowymi, jest czymś nieopisywalnie pięknym. Słuchając choćby tylko takiego utworu, rozumiem fenomen Bonamassy. Czapki z głów.  A pisze to człowiek, który lubi bluesa, bynajmniej wcale nie jest jego maniakalnym fanem.
Do końca płyty pozostają jeszcze tylko trzy utwory. A każdy z nich, odciśnie jeszcze na nas swoje piętno.
"New Coat Of Paint" (kompozycja Toma Waitsa), to kolejna ballada. Nie tak piękna jak "A Place In My Heart", ale także czarująca. Szczególnie, gdy przykuwa uwagę bardzo delikatnie śpiewający Bonamassa, który z tylko nieco większą mocą dokłada po strunach. Niemal baśniowo, progresywnie. Tak cudnie jak patrzący na niego z niebios Gary Moore. Naprawdę.  Trzeba mieć serce pokryte zardzewiałą powłoką, by z czymś takim nie dotrzeć do jego wnętrza.
(Przed)finałem płyty, jest autorska kompozycja Bonamassy (jedna z czterech na tymże LP) "Somewhere Trouble Don't Go". Bardzo ciekawa sama w sobie. Urozmaicona, nieco poszarpana, ale nie wybijająca z nastroju głównej melodii. Po prostu, muzycy muszą się wyszumieć, każdy z osobna. Mogę sobie wyobrazić to nagranie kończące jakiś koncert. Jednak tę płytę, kończy inna kompozycja. Taka, którą kocham od lat, i byłem ogromnie poruszony, gdy dowiedziałem się, że Bonamassa zaprosił jej oryginalnego wykonawcę (a przy okazji jednego z jej kompozytorów). Mało tego, sam usunął się przy okazji w cień, aby tylko malować  na swej pięknej gitarce, pozostawiając mikrofon komu się należy. Tym śpiewającym dżentelmenem jest Jimmy Barnes. Fantastycznie drący się Australijczyk, który w swojej krainie jest Kimś! Na szczęście, i Bonamassa, a i wcześniej sam Jon Lord, docenili jego gardło. "Too Much Ain't Enough Love", bo o tym utworze mowa, kończy tę kapitalną płytę. Kończy najlepiej jak może. Utworem niezwykle pięknym i nawet niewiele odbiegającym od oryginału z 1988 roku, i cudownej płyty Barnesa "Freight Train Heart". Kryminalnie niedocenianej (tradycyjnie już) w naszym pięknym kraju.
Bezapelacyjnie jedna z najwspanialszych płyt ostatniego czasu! , oraz arcydzieło samego Bonamassy.



Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)

nawiedzonestudio.boo.pl