Odnosząc się do lat zza lady, muszę o elektronice, ponieważ ostatnio znowu jej trochę słucham. Głównie przeplatam Jarre'a z Tangerine Dream. Tak jakoś wyszło. Oczywiście, jak u mego pokolenia, cenię wszelakie Vangelisy, Tomity, Schulzów i wszystkich gigantów, którzy samplo-pianistyczną sztukę opanowali na ówczesnych dobrodziejstwach technologicznych, wydobywając z nich przeróżne pierwiastki nastrojów. Zawsze uwielbiałem odloty w bezkres, w nieznane. Do świata wyobraźni, tam, gdzie unoszą się niepoliczalne gwiazdy - czyli paleniska kosmosu, gwiazdy zniszczone - czyli supernowe, fascynujące i nieodgadnione w swych zamiarach czarne dziury, jak też przeróżnego rodzaju kuliste bryły lub nieoczywiste w geometrii księżyce czy meteoryty. Do tego dochodziła ciekawość, czy jeszcze gdzieś istnieje coś na modłę naszej Ziemi. Jednak sprawa rajcowała mnie tylko na bazie fantazji względem ewentualnych realiów. Science fiction to nuda i bzdura w jednym. Kosmos sam w sobie bywa fascynujący, nie potrzeba w nim baśniowych stworków.
W latach dziewięćdziesiątych, kiedy tylko dopadałem katalogów EMI, Warner, BMG, Sony i kogo nie tylko, wyławiałem wszystkie dostępne tytuły, jakie zapamiętałem z dawnych wawrzynków, bądź płytotek czy taśmotek moich lub kolegów. A miałem takiego jednego na osiedlu. Płyt nie zbierał, za to jego czujna dłoń wiedziała, kiedy jednocześnie nadusić przyciski 'rec' i 'play'. I pamiętam, jak pewnego razu oznajmił ze swej Finezji nowiuśkiego Jarre'a "Pocztówkę z Chin". Ależ potrząsnęło wyobraźnią. Te wszystkie chińskie, niezrozumiałe dzieciaków mowy, przyssany do oka pstryk pstryk foto klatek, no i, muzyka. Łagodna, niczym wytchnienie. Po całym Jarre'a spektaklu, tak właśnie się prezentowała. Ale to wiedzieli tylko ci, co szybko nabyli mega pożądany podwójny album. Co nie oznacza, że nie dawały rady same odosobnione cztery minuty owej "Pamiątki z Chin". Tak śliczne, że i wtedy, i dzisiaj nasłuchać się nie mogę.Taką mieliśmy my, moje pokolenie, elektromuzę na przełomie lat siedemdziesiątych/osiemdziesiątych. Dlatego nie umiałem się przestawić, gdy stanąłem za ladą, a od tamtych cudownych dla muzyki lat upłynęła ledwie kruszyna czasu. Gdy więc młodzi ludzie dopytywali o muzykę elektroniczną, z dumą sięgałem z półek i układałem na ladzie gigantów muzyki barw i nastrojów. Muzykę wydobywaną z 'bezdusznych' przecież generatorów, procesorów, przetworników i innych dobrodziejstw sprzętowych końca dwudziestego wieku. Nieraz w sklepie naprzeciwko jeden czy drugi młodzian, a na zarzucone: co z elektroniki?, ich oczom wyrastały starodawnie ografikowane płyty Jarre'a, Schulzego, Tomity, Tangerine Dream, Kraftwerk czy Vangelisa. Przez długi czas nie kumałem wielu cielęcych oczu i każdorazowej rezygnacji z zakupu. Aż wreszcie pewnego dnia pojąłem, w czym rzecz. Oni szukali transów, techno, dreamspace'ów, wszystkiego w tanecznej, niekiedy na setkę rozpędzonej otoczce. Doszła mnie wreszcie wymiana pokoleniowa. Młodziaki nie szukali elektroniki do medytacji, niekiedy nawet do lękania się, bo i takiej nie brakowało (najlepsi w tym bywali Tangerine Dream), oni szukali elektroniki do tańca, do poskakania. Rozczarowanie. Takie moje wielkie. Okazało się, iż lubianą przeze mnie elektronikę słuchały jedynie zgredy. Ludzie, którzy mieli cierpliwość przebrnięcia przez te wszystkie dwudziestominutowce, a czasem jeszcze obszerniejsze dłużyzny. Myślę tu o pojedynczych kompozycjach, nie całych albumach. Skończyło się i już nie wróci. Lata dziewięćdziesiąte przyspieszyły, podgrzały rytmy i zredukowały czas instrumentalnych piosenek do roli kilkuminutowców. Nikt już nie zasłuchiwał się Tendżerinami, jak ja, przy pokojowych ciemnościach, jedynie z lekko uchyloną firanką. Nikt nie kontemplował, nie gapił się w niebo, w poszukiwaniu znaku - jak by to ładnie ujęła Kamila Kucharska w piosence "Gemini" u The Night Flight Orchestra.
A skoro otarłem się o "Koncerty chińskie", powiem Wam Kochani, że to fantastyczny album jest. Od zawsze, w sensie od swego release date. I nie jest to zwykłe live, powielające beznamiętnie znane ze studyjnych płyt sekwencje. Otrzymujemy przecież niemało tematów premierowych, niekiedy fascynujących. Szczególnie, gdy Jarre flirtuje z azjatyckim folklorem. Cudowna w tej materii "Noc w Szanghaju", ale oczywiście kocham wszystko - i wycinki z "Equinoxe", i z "Pól magnetycznych", "Orient Express", nawet nieco obciachową "Ostatnią Rumbę", którą w dawnych latach obowiązkowo pomijałem.
andy
"USPOKOJENIE WIECZORNE"
w każdy poniedziałek od 22.07 do 24.00
na 100,9 FM Poznań (Radiooznań) lub radiopoznan.fm
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań (Radio Afera) lub afera.com.pl