Kiedyś tylko babcinki przynudzały o zdrowiu, a raczej jego braku, a teraz dopadło i mnie - starego dziada. Było nie było, jestem dziad - i nie ma zmiłuj. Połowę życia spędzam w lekarskich gabinetach, przychodniach, a nawet na szpitalnych oddziałach. Jestem wypruty i sflaczały. Słaby, jak ten jesienny liść, wiotko z drzewa opadający. Jako, że nie używam wind, ambitnie co dnia wspinam się po wszystkich szczeblach do tych moich doktorków. Szkoda, że nie po szczeblach kariery. Niekiedy trzeba pokonać ze trzy/cztery piętra, co przy zażywaniu od dwóch tygodniu antybiotyków, całkowicie pozbawiło mnie sił. W nogach czuję ołów, w biodrach też, stawy w dłoniach mam wrażenie, że wkrótce się rozkruszą, jedynie serce daje radę po japońsku: jako tako. Podobno cierpienie uszlachetnia, jest więc światełko w tunelu. Sami Drodzy Państwo rozumiecie, dlaczego na tę chwilę o koncertach mogę tylko pomarzyć. Nie wystoję dłużej jak pół godziny, może ze trzy kwadranse. Po czterech godzinach siedzenia w bezruchu ze słuchawkami w studio, noga mi strasznie opuchła i przypominała Okrąglak. Dopiero po wyspaniu się, z rana powróciła do żywych. Tak to jest, gdy latami zbiera się pleśń, aż pewnego dnia wywala wieko.
Trochę w niedzielę zaironizowałem, że niczego obecnie nie potrzebuję, jak recenzji Słuchaczy ze wszystkich nowych wydarzeń, z obowiązkowym dopiskiem: "żałuj, że nie byłeś". -- No pewnie, że zazdroszczę każdego show. Tego niedawnego Areny najbardziej. Nowa płyta wciąż zyskuje, z godziny na godzinę coraz lepsza, więc wiadomo, koncert też musiał być przynajmniej niezły. Pójdę dalej, do tak dobrej muzyki dawno nie zaśpiewał Damian Wilson. I cieszę się, że mu idzie, bowiem od dawna byłem już z nim na bakier.
Jak na razie najlepszymi numerami: "The Equation (The Science Of Magic)", "The Heiligenstadt Legacy", "Under The Microscope", "Integration" oraz "Life Goes On". Ale to oczywiście wszystko może się jeszcze zmienić.
a.m.