Nazwisko Jerry'ego samoistnie dokleja się do innych potęg, typu Little Richarda, Billa Haleya, Carla Perkinsa czy Chucka Berry'ego. Jedna wielka rodzina niepowściągliwego temperamentu, jednocześnie muzycznego talentu oraz lekkiej, jak tańcząca ważka na wodzie, wirtuozerii. Bez tych mocarzy, stoję w przekonaniu, nie byłoby Eltona Johna, The Beatles, Keitha Emersona, a nawet Mötley Crüe. Tak tak, można się śmiać, ale pewna kolejność obowiązuje. Lampa naftowa, tranzystor, a dopiero potem penetracja kosmosu.
Jerry Lee Lewis zaczynał nagrywanie dla wytwórni Sun Records, a więc dla tej, dla której Elvis Presley. Z tym, że Elvis pierwszego singla ("That's All Right") nagrał już w 1954 roku, zaś Jerry Lee Lewis numer "Crazy Arms" dopiero w 1956. I ten pierwszy jeszcze bez sukcesu, jednak oczekiwane uznanie nadeszło szybko, bo już wraz z kolejnym, tym razem wystrzałowym numerem "Whole Lotta Shakin' Goin' On". Wydanie w Ameryce czerwiec 1956 - 3 miejsce w zestawieniu Billboardu, w Anglii na małej płycie miesiąc później - 8 miejsce sprzedaży. Od tego momentu już tylko dobre chwile. Niecałe pół roku później "Great Balls Of Fire" - 2 miejsce w Stanach, a dalej to już wiemy.
Na dzisiaj dwie w Polsce wydane kompilacje - Tonpressu i Pronitu. Niekiedy repertuarowo pokrewne, ale nie zawsze ze sobą zgodne, co obie czyni na swój sposób atrakcyjnymi. Szczególnie edycja Tonpressu, no bo jak to u nas, zawsze coś nie tak. Na stronie drugiej wydrukowano, że to niby pierwsza, i teraz się myli. Ale okay, niech na poczet ułaskawienia pójdzie fakt, że na zachodnim tłoczeniu Meat Loafa "Couldn't Have Said It Better", mam podobny jubel.
Niestety nie posiadam żadnego CD Jerry'ego. Tak jakoś wyszło. Nici więc z posłuchania jutro w Nawiedzonym. W rekompensacie wykładam się poniżej (i jednym labelem ku górze) z okładkami oraz nalepkami. Jako zadanie domowe, niech każdy posłucha przynajmniej jednej z Mistrza płyt, bo być może potem będzie z tego wypracowanie.
Ukłony dla Ciebie Jerry!
a.m.