środa, 12 października 2022

Boss


Dawno nie miałem sposobności z Sundance TV, a tu proszę, pierwszy od dawna kontakt i od razu rajcowny dokument "Springsteen & I". A w nim relacje na linii fani-Boss. Zwykli obywatele świata dzielą się przywiązaniem i zarazem oddaniem wobec twórczości Bruce'a Springsteena. Niekiedy na uśmiech, innymi razy na łzy. Łzy wzruszenia. Każdy legitymizujący się jakimś osobistym z Mistrzem przeżyciem, niekiedy nawet na scenie, co też spontanicznym ulicznym występie. Przygodzie, o jakiej może pomarzyć niejeden bezgranicznie oddany wielbiciel. Po czymś takim nabrałem jeszcze większej serdeczności dla tego od zawsze wielbionego Artysty, pomimo iż nigdy mu uczuć nie limitowałem.
Z racji powyższej, na dziś moja ulubiona płyta Bossa "Born In The U.S.A.". Oczywiście lubię, a wręcz kocham wszystkie - tak dla jasności - nieskromnie jeszcze zaznaczę, że wszystkie obowiązkowo posiadam, jednak każdą doceniam inaczej, na indywidualny sposób. Ale najwięcej w życiu słuchałem i przeżywałem "Born In The U.S.A.". W połowie lat osiemdziesiątych wręcz maniakalnie. Znam tu każdą nutę, wers, refren... I nigdy tu mi się nic nie sprzykrzyło. A, gdy wraz z upływem lat pokumałem teksty, rzecz stała się jeszcze cenniejsza. Bo należy pamiętać, iż album słał mocny przekaz i nieźle działał na polską wyobraźnię w tamtych bardzo politycznych i niespokojnych czasach zimnej wojny, kiedy lgnęliśmy do sympatyzowania z Ronaldem Reaganem.
Boss jednak nie był ckliwy i choćby w utworze tytułowym dowalał swojej Ameryce. Padające w refrenie, wyskandowane: "born in the USA", wydawać by się mogło zabrzmiało pochwalnie, lecz utwór ten to wyrzut sumienia, często skonfliktowanej własnymi interesami Ameryki, nie zawsze sprawiedliwej i dobrotliwej dla swego obywatela, jak można było myśleć. Szczególnie w czasach, gdy dla moich rodaków był to raj wyśniony. A więc ta piosenka, jak i pozostałych jedenaście, nieźle dawały popalić, nawet, gdy traktowały też o zwykłej Ameryce, już nie tej mrocznej. Całość szarpała emocjami i przecudownymi piosenkami. Niekiedy z pazurem (choćby "Glory Days" czy "I'm Going Down"), innymi razy w tonacji cieplejszej ("I'm On Fire" czy "Dancing In The Dark") ale też wieńczącym całość hymnem "My Hometown". Pomiędzy nimi, jeszcze takie killery, co "Cover Me" lub "No Surrender". Nie ma jednak sensu bić się o wyróżnienie jednej czy drugiej, całość genialna. Doskonale zestawiona i nie wyobrażam sobie tutaj niczego pomieszać lub słuchać na wyrywki. No i we wkładce Steve Van Zandt w bezrękawniku z niezhańbionym jeszcze logo Solidarności oraz polskim Orłem. Robiło wrażenie. Na ciarki i dumę.
Poza musowym winylem, posiadam też na CD japońca oraz najcenniejsze dla mnie pierwsze amerykańskie CD tłoczenie. Przysłała mi je Sisterka zza Oceanu w czerwcu 1989 roku. Waliło ze szczęścia serducho. Zapewne ziemia trzęsła się nawet na Krymie.
I to kolejne moje wspaniałe chwile. Nie dam ich sobie wydrzeć.

a.m.