czwartek, 20 października 2022

rendez-vous

GAD Records wznawiają Rendez-Vous. 'Release date' wyznaczono bodaj na 28 października. Jedyny ich w tamtej epoce album, rzecz z 1986 roku. Sprawdziłem, wciąż mam go na winylu. Od wtedy. Od kiedy tylko ujrzałem okładkę w oknie księgarni muzycznej. Bo kiedyś płyty kupowało się w księgarniach.
Nowofalowe, chłodne, surowe granie, z niekiedy przebojowymi akcentami, którego nigdy fanatykiem nie byłem, jednak posłuchać czemu nie. Gryzę się więc nad zakupem nadchodzącego CD, ponieważ nie wiem, czy jednak będę słuchał, czy skończy się tylko na postawieniu na półce. Przesłuchuję więc winyl, ten dobrze gra, nawet bardzo dobrze, wychodzi zatem na to, że dużo nie eksploatowałem. Stan niemal księgarski, więc po co mi kompakt? Może do radia? Szanowni Państwo zapewne posłuchalibyście, co? Jeśli pęknę, to jedynie z myślą o Was.
Rendez-Vous, w sam raz na teraz. To zdecydowanie jesienny rock. Proste granie, z nerwem i atmosferą. No, ale w minionym stuleciu nikt z gitarą nie tracił czasu. Po coś te struny naprężał, kamertonował, a jego paczka przyjaciół czuła sens mozolnych garażowych prób.
Całość otwiera hit "A Na Plaży... /Anna/" - "Jesteś ze mną w brudnym mieście, szare niebo nas zalewa, zimne stanie i czekanie, na autobus, albo koniec ...". Znają wszyscy, nawet ci dorastający na muzyce z późniejszych dekad. Ale mnie akurat teraz płyta przypomniała lubiany niegdyś początek strony B - numer "Maszyna Zła". Na śmierć o nim zapomniałem. Oj, jak lubiłem w czasach Republiki i Maanamu. Miałem też w liceum kolegę, który się Rendez-Vous zachwycał, i on też ten moment na albumie wyróżniał. Fajnie sobie przypomnieć, nawet jeśli słuchając po latach wciąż nie odczuwam przydatnej tu dysforii, niemniej nieprzerwanie doceniam fajne, takie brytyjskie gitary. Surowe, głównie z brudniejszych dzielnic, osmolone robotniczą codziennością. Od razu w dymku widzę stare fabryki i rdzewiejący ciężki sprzęt. U nas takich krajobrazów mieliśmy bez liku, więc nagrać do nich odpowiednią muzykę wydawało się łatwiejsze, gorzej mieli tacy Joy Division czy The Cure, którzy musieli szukać natchnienia jedynie w wybranych panoramach. Jednak wbrew naturalnym możliwościom, wcale u nas takiego grania nie było za wiele. W sensie, utrwalonego na płytach. Niemające fonograficznego szczęścia podziemie ponoć było bujniejsze, jednak jemu dużo trudniej przebijało się do szerszej świadomości. Pewnie dlatego, że mowa o muzyce wyszukanej i raczej nieprzydatnej klasie konsumpcjonistycznej.
Rendez-Vous dostąpili wyróżnienia i udało im się w epoce nagrać płytę. Co prawda tylko jedną, za to stanowiącą za jeden z 'obrazków wystawy' tamtej rzeczywistości. Szkoda, że przygoda szybko dobiegła końca, a z upływem lat dość niesprawiedliwie na grupę narósł pył zapomnienia, przez co teraz bierze mnie w zastanowienie, ilu chętnych GAD zdobędą na to reedycyjne CD? Oby jak najwięcej. Trzymam kciuki. Dałoby to wiarę, że jednak nie zapominamy, no i że wciąż wyznajemy rocka wartości ponad kolorowy chłam z półek empików. Chwała więc muzyce, która nadal w sposób naturalny wywołuje atmosferę zachmurzonego nieba, próbującego przebić się przez sączące deszczem szyby. Nie ma tu ani krzty pozerstwa czy innego udawactwa, nie ma tej całej drętwej alternatywki, jakiej w dzisiejszym polskim odzieniu nie cierpię. Inna sprawa, że pod względem sztuki jestem kosmopolitą i dynda mi przymus kochania, co nasze.
Kończę, bo i płyta finiszu dobiega. Kolejny przesłuch zaserwuję sobie już poza zasięgiem kamer.

a.m.