wtorek, 4 stycznia 2022

tutu

Jednych urzeka, drugich fascynuje, jeszcze innych odpręża trąbka Milesa Davisa, a mnie zwyczajnie usypia. Zawsze czułem, że powinienem, że wypada, bo przystoi, a nawet uintelektualni mnie polubienie jazzu, tak więc starałem się i staram nadal, lecz ciągle nic. Oczywiście, jak chyba każdy, lubię sobie chlapnąć Louisa Armstronga czy Glenna Millera, ale wiadomo, to nie o taki jazz chodzi. Bowiem do złotej karty klubowicza aspiruje sprzęt za przynajmniej pół bańki, plus nieco wyselekcjonowanych, najlepiej na modnych winylach awangardowych dżezów. Perfekcyjnie brzmiących, z jeszcze bardziej utytułowanymi nazwiskami. I choć takich płyt nie zbieram, a nawet deklaruję ich nieposiadanie, to jednak kilka w chałupie jest. Kilka, może nawet kilkanaście, a już na pewno kilkadziesiąt. Jedno, co constans, sprzęt wciąż mam jeden, a do jazzu potrzeba specjalnego, podobnie jak do muzyki klasycznej, zwanej poważniej muzyką poważną. Im poważniej coś nazwiemy, tym wzrośnie poczucie obcowania z czymś zdecydowanie nas in plus wyróżniającym. A głupim nikt nie chce być, więc słuchanie jazzu na pewno każdemu przystoi. I tak pewnie pomyślałem w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym, kupując licencyjnego Milesa Davisa "Tutu", na co klatę po order uznania, za tę na czasie płytę, wypięły Polskie Nagrania. Zaserwowały światowego długograja, wydanego pierwotnie w 1986 przez Warner Bros., dla którego koncernu wielki trębacz jakiś czas się realizował.
Kupiłem to "Tutu" raczej dla tego, gdyż oferta licencyjna naszych fonograficznych potentatów nie przygniatała, głód muzyki nie dosycał, trzeba było chwytać się każdej gałęzi. Więc chwytałem, pomimo iż od "więc", zdania nie rozpoczynamy. Na dobre wyszły mi puste półki księgarń. Nie stać było mnie na wybrzydzanie, że zamiast tej płyty Nazareth, kupię sobie tych Wishbone Ash, ponieważ o takich wykonawcach mogliśmy wszyscy pomarzyć. Aby nie tracić kontaktu z nutami kupowałem wszystko inne, co Polska lat 70/80's oferowała. Jakieś licencje sopockich bajermistrzów, typu Herreys, Dream Express lub Faridę. W tej ostatniej kochał się na serio Czesław Niemen. Ale też przeleciałem się po wszystkich piosenkarzach polskich, węgierskich, enerdowskich, rumuńskich i kogo tam jeszcze RWPG podsunęło. Wchłaniałem marsze wojskowe, pieśni legionowe, artystów ulic gdańskich czy warszawskich, różne orkiestrowe wyczyny tylko u nas znanych Alana Caddy'ego lub Geoffa Tate'a. Oczywiście po drodze przytrafiali się Rare Bird, Atomic Rooster, The Nice czy Procol Harum. I tu mnie do dzisiaj trzyma zastanowienie, kto tam siedział na obrotowym fotelu w tych Polskich Nagraniach, że za niemal darmochę, ale zawsze, zakontraktował przekopiowanie wybranych ich kawałków na polskie tworzywo. Długo by o tym można, lecz miało być o Majlsie.
Argumentem dla "Tutu" była zatem chęć posłuchania kultowej trąbki w bardzo wówczas aktualnej szacie, no i niezłym towarzystwie. Nazwiskowych petard nie brakowało. Pograli tu z Mistrzem Paulinhno Da Costa, Adam Holzman, George Duke, Omar Hakim, a nawet nasz Michał Urbaniak. Co prawda, bez słowiańskiego "ł", a z zapisanym w wewnętrznej kopercie "l", jednak chyba nikomu ten drobiazg nie przeszkadzał. Wszak nasz wielce uznany w gościnie u samego króla, to naprawdę coś znaczyło i do dzisiaj wspominamy.
Nabyte "Tutu" uruchomiłem niemal od razu po powrocie do domu. I równie od razu mną szarpnęło. Zaraz, gdy tylko Miles wziął pierwszy wdech i z hukiem pociągnął w tytułowym "Tutu", utworze zainstalowanym zaraz u brzegu. Zapanowało nowoczesne dostrojenie do funkowego podkładu, co zarazem dosadnie wykazało różnicę, co próbowali w podobnym gatunku, acz na innym polu zdziałać, pianistyczny Stevie Wonder czy rozbudowani o dętą sekcję jazzrockowi Chicago. I choć wszyscy po swojemu w dechę, to subtelne muskanie po ustniku wytworzyło kondygnację wartości, z której Miles spoglądał na wszystkich w poczuciu własnego niezagrożenia. I tak, słuchając z "Tutu" kolejnych kawałków, szybko się przekonałem, że im dalej, tym wciąż jest jednak tak samo. Bez obniżenia szczebla poziomu, ale też bez sinusoidalności emocji. Muzyka ze znajomą trąbką grała dalej, zmieniały się tytuły nagrań, igła po czarnym placku przesuwała trzydzieści trzy obroty i jedną tego trzecią na minutę ku nalepce, a ja nadal niczego nie potrafiłem zapamiętać. Co gorsza, wyróżnić. Mój pokój opanowała magma skomplikowanych wtrętów trąbki ku funkującym rytmom basowo-syntezatorowo-perkusyjnym, po których to ośmiu utworach musiałem na pół godziny wyjść na powietrze.
I tak, po upływie ponad trzydziestu lat, nastawiłem dziś tę płytę po raz drugi. Tę samą, kompletnie niezmęczoną płytę. Zabrałem się za kilka domowych czynności, a muzyka sączyła się przy odpowiednim nagłośnieniu, tak by niczego nie przeoczyć. No, i co? Wciąż tak samo, zapewniam. Nadal nie pękam. Nadal nie potrafię, nie umiem, nie dojrzałem, ani nic nie zmądrzałem, nie wyszlachetniałem, nawet patyna trzyma się ode mnie z dala.


P.S. Okładka wykazuje częste używanie, lecz dajcie proszę wiarę, tak wygląda od samego początku. To wciąż stan księgarski. Po prostu wtedy pakowano w cieńszy papier, a i płyt nie foliowano. Składano po dwadzieścia do kartonu, jedną sztukę na drugą, ściskano i dla dwudziestu egzemplarzy nakładano objętość tektury przeznaczoną dla piętnastu płyt. Później wiele z nich tak właśnie wyglądało. A przecież podróż po dołach i padołach, torach torowiskach, bruku, łąkach i polach, z Warszawy do Poznania, też swoje czyniło.
A tak trzymając się jeszcze tego postscriptum, projekt graficzny naprawdę niezły. W wielu elitach nawet kultowy. A to, że zerżnięty od Hendrixa, mnie nie przeszkadza.

a.m.