wtorek, 25 stycznia 2022

MeatLoaf'omaniak

Jasne, że nie mam wszystkiego. Zawsze zabraknie tego czy tamtego singla, jakiegoś live lub winylu, bądź okazjonalnego digipaku z czymś rocznicowym, o czym do tej pory nie miałem pojęcia, Te braki jednak nadają sens całej zabawie. Bo nie ma nic gorszego, jak mieć wszystko, tym samym zostać ograbionym z frajdy poznawania nowego, nieustannego zdobywania rarytasów, jednymi słowy: byciem w grze. Dlatego mój poniższy zbiór Meat Loafa, choć pokaźny i w zakresie ponadprzeciętnym, to jednak nadal wymaga udoskonaleń.

Era sprzed "Bat Out Of Hell". Biorąc tamten właśnie album za oficjalny debiut Klopsika, nagrania dokonane ze Stoney śmiało możemy potraktować w kategorii pre-Meat Loaf.

"Bat Out Of Hell" - czwarte miejsce na liście wszech czasów. Czterdzieści cztery miliony sprzedanych egzemplarzy. Nie wyświetleń, nie kliknięć, a fizycznych nośników. Już tylko te liczby dobitnie przemawiają do wyobraźni. Nawet, jeśli do tej pory ktoś Meat Loafa ignorował, teraz po jego śmierci musi go najść refleksja, iż coś go w życiu ominęło. Warto posłuchać nawet, jeśli do tej pory Meat Loaf był dla kogoś takim panem nikt.

"Dead Ringer". Złośliwi twierdzą, że to śmietnik po wyśmienitym debiucie, z gorszymi kompozycjami Jima Steinmana. Trudno się nawet nie zgodzić, tyle, że ta "gorszość" polega na tym, iż tamta płyta zasługiwała na pięć gwiazdek z trzema wykrzyknikami, a tu jedynie pozostaje ich pięć, bez tych dodatkowych trzech kręgli.

Ooo, i to jest tyciu słabszy Meat Loaf. "Północ w biurze rzeczy znalezionych" to odrobinę ustępujący poziomem album, w sensie cierpiący na brak geniuszu Steinmana. Prostsze piosenki, nie tak bogato aranżowane, trafia się czasem jakiś rock'n'roll, innymi razy jakaś tylko poprawna, acz niechwytająca za serce ballada, jednak po latach to mimo wszystko dobra płyta. W 1983 rozczarowała pod każdym względem, lecz starość wychodzi jej na plus. Wyszlachetniało tych dziesięć piosenek, ale wiadomo, to taki album do bardzo okazjonalnego posłuchania.

"Bad Attitude" - hardrockowy, o typowo ejtisowej produkcji album. Jestem wobec niego kompletnie bezkrytyczny. Dla mnie obłędny w każdym mikrometrze. A więc miary dokonujemy nie linijką, a suwmiarką. Absolutnie jedna z moich płyt życia. Gdyby ilość jej posłuchań przeliczyć na kilogramy, wyszedłby z tego hipopotam. Jeśli ktokolwiek mi się odważy prosto w oczy zjechać choćby jedną nutę, ryzykuje zdrowie lub życie.

O "Blind Before I Stop" myślę dokładnie tak samo, co o "Bad Attitude", choć ten o dwa lata młodszy album to w sumie inna konwencja, inni muzycy, także produkcja. Emocje jednak we mnie te same. Wciąż nie polecam miażdżenia tej muzyki w moim towarzystwie.

Cóż za powrót. Znowu wielki Steinman, no i kapitalna sprzedaż dzieła. Oczywiście dostosowana do lat dziewięćdziesiątych, czyli do trochę wybredniejszego i mniej hojnego nabywcy.

Bez Steinmana, ale jeszcze pewne echa dawnej z nim działalności tu znajdziemy. Przynajmniej połowę płyty wypełniają kolejne genialne piosenki, zaś tę "słabszą" pozostałość, piosenki już "tylko" bardzo dobre.

Od tego momentu Meat Loaf trochę traci formę. Wciąż ma zakusy na musicalowe do rocka wtręty, nadal otacza się klasowymi muzykami, dobre śpiewanie, sporo pomysłów, jednak mniej zapada w pamięć.

Trójka "Nietoperza" trochę wymuszona. Niby jest Steinman, tak głosi okładka, a jednak go nie ma. Stoi gdzieś z boku, przypatruje się, co dzieje się z jego kiedyś niechcianymi piosenkami, ale sam rąk nie macza. Meat Loaf postanowił nadać całości potężnej oprawy, niekiedy nawet metalowego natężenia. W tym celu zaprosił kilku heavy wymiataczy, co miało jednocześnie być puszczeniem oczka ku młodszemu odbiorcy. Trochę to siłowe, mało naturalne, ostatecznie niewielu sprzymierzeńców. Jest poziom, jest klasa Artysty, słychać wszystko to bezdyskusyjnie, jednak nie ma mowy o choćby najmniejszym zbliżeniu do poprzednich nietoperzy.

Live z trasy "Blind Before I Stop". Dla fanów mus, dla niefanów ciekawostka.

Składanka z pierwszego okresu działalności, czyli do płyty "Bad Attitude". W moim odczuciu kapitalny zestaw, a i dobra rzecz dla kogoś, komu z tamtego okresu wystarczy Meat Loaf w pigułce.

Znakomity 2-płytowy składak (ten z apokaliptyczną okładką), na którym trzy nowe piosenki. Jedna z nich wczoraj na moim fm. A te pięć oplatających ją okładek w czerni, to różne warianty singli do albumu.

Live z Orkiestrą z Melbourne w trzech wariantach, jako CD, następnie CD z DVD oraz samo DVD. Można mieć jedno z nich, jedynie ja potrzebowałem trzech.

Trzy ostatnie studyjne albumy. Raczej słabe, słabsze i jeszcze słabsze. Niewiele tu do polubienia, tym bardziej zapamiętania. Stąd brak winyli oraz towarzyszących singli. To znaczy, mam promocyjny "Los Angeloser", widoczny na zdjęciu poniżej - to ta najskromniejsza biała okładka.

Tu trochę takie ni przypiął, ni wypiął. Dwie kompletnie niepotrzebne mi składanki, plus wspomniany promo singiel "Los Angeloser", do tego bootlegowe cztery live'y, wśród których zaprezentowany wczoraj na moich łamach "Live In Hell" - rzecz świetnej jakości, choć ze źle przyciętymi końcówkami. Brutalne wyciszenia oklasków, na które realizator poświęcił po jednej/dwie sekundy.

a.m.