środa, 12 stycznia 2022

odszedł Burke Shelley (10 IV 1950 - 10 I 2022)

Odszedł Burke Shelley. Nie do uwierzenia. Wiadomość z gatunku tych nie do przyjęcia. Mój absolutny numero uno najwspanialszych młodzieńczych lat.
Ostatnio mocno chorował. W dwa tysiące dziesiątym ratowano mu nawet życie w wejherowskim szpitalu. Trza było bezzwłocznie zoperować u Mistrza tętniaka aorty, a Shelley był bardzo wdzięczny opiekunowi lekarzowi, który jak się wkrótce okazało, deklarował się jego fanem.
Pomimo zdrowotnych perturbacji Budgie wciąż oficjalnie istnieli. Głównie na papierze, ale to zawsze stało jakąś nadzieją. Grupa nie była w stanie kontynuować koncertów, nagrywać nowego materiału, choć wielu z nas wciąż wiązało z tym spore nadzieje.
Cudowny wokalista, cudowny basista, cudowny człowiek. Mój bohater. Nie tylko dawnych lat, chociaż faktem, iż na ówczesnego szesnasto-osiemnastolatka, muzyka pod jego przywództwem działała wyjątkowo, obecnie nie dając się ująć słowami.
Podziwiałem umiejętności wielbionego Walijczyka nie tylko z płyt, ale też podczas trzech koncertów. Wiadomo, z uczuciem mrowienia wspominam szczególnie ten pierwszy - z 12 sierpnia 1982 w poznańskiej Arenie. Cóż za chwile! Nie opiszę po latach, jak rwało mi serce. Przecież Budgie zaliczałem do tych najważniejszych. I to są niezapomniane chwile z życia, moje, tylko moje wspomnienia. Nikt mi ich nie odbierze, nie skasuje, nie przeceni, nie wrzuci do kosza z wyprzedażami.
Jaka szkoda, że nigdy w swoich audycjach nie pograłem tylu numerów Budgie, ile chciałem i na ile ta grupa zasługuje. Zawsze jednak ogranicza czas, nawet jeśli nie mam go wcale tak mało. No i taki dymek z tyłu głowy, że jednorazowa dawka trzech/cztrerech albumów, na którą akurat miałbym jakiejś niedzieli ochotę, może okazać się zbyt duża. Być może nawet powodująca u Słuchacza znużenie. A moją rolą jest każdego przetrzymać do tej drugiej po północy. Zresztą, propagacja fal radiowych najlepsza jest nocą, ponieważ nie zagłusza ich Słońce. Każdy astrofizyk się ze mną zgodzi.
Z dniem dziesiątym stycznia tracę Burke'a bezpowrotnie. Jego ciało spopielimy, a dusza przejdzie do stanu wiecznego niebytu. Do nicości. Do ciemni i głuszy. Być może przy odrobinie szczęścia zahaczy o przestworza, jak prochy Randy'ego Vanwarmera. Artysty, który umiłował kosmos do tego stopnia, że zamarzył w nim spocząć.
Po Burke'u Shelleyu pozostaną dzieła zapisane, dobre o nim myśli, podobnie jak wryty we mnie zapach tamtych traw, szumiących beztrosko drzew, ale i twarze dawnych ludzi, plus sytuacyjność z nimi powiązana. I jest jeszcze takich trochę ruchomych kadrów, w których głównych rolach niespełna siedemnastoletni ja plus niezapomniana płyta "Nightflight", taka z pomarańczowym labelem RCA. Tak tak, właśnie ten konkretny egzemplarz, przywieziony na moją prośbę z letniego pobytu w Szwecji przez pewnego kolegę, Łukasza. Każdego roku chłopak odwiedzał w tamtych rejonach Europy swego ojca, i pewnego razu zapytał, czy mam jakieś życzenie. A jakie ja mogłem mieć? No i pewnego dnia zrobił się mały gwar w moim otoczeniu. Łukasz wrócił i przywiózł płytę. Jedynie tylko, jak na złość tego ważnego dla mnie dnia, jakoś nie mogliśmy na siebie wpaść. Po otrzymaniu wieści, że mnie bezskutecznie poszukuje, pobiegłem na sąsiednie osiedle, gdzie mieszkał na jednej z wyższych kondygnacji dziesięciopiętrowego wieżowca, aż po wbiegnięciu po schodach (zawsze unikałem wind) stanąłem u drzwi, zadzwoniłem, po chwili otworzyła jego Mama, spojrzała na mnie nieufnie i szybko ucinając ewentualną dyskusję oznajmiła, że jej syna nie ma obecnie w domu. Nie dałem za wygraną i jeszcze tego samego dnia udało nam się spotkać. Wyglądało to mniej więcej tak: "cześć Luki, byłem u ciebie" --- "aaa, a więc to ty. Mama mówiła, że był u mnie jakiś chłopak o nieprzyjemnym wyglądzie". Cóż, on z porządnego domu, zawsze modnie ubrany, wypachniony, a ja hipis jakiś. Dla wielu tym podobnych mamusiek zwykły ćpun. Nie przeszkadzało mi jednak. Nie zależało mi na ocenie dźwiganej powierzchowności, surowo ocenionej przez panią snującą się po domu w paputkach na białych dywanikach. Najważniejsze, że Luki przywiózł utęsknione Budgie. Kosztowało majątek, ale co tam. Kichać. Tego, co kochamy nie przeliczamy. Niech wiedzą poznańskie sknerusy, że marzeń nie da się wycenić, na nic przeliczyć i nieźle obłowić.
Nieco później był słynny osiedlowy ogródek. Taka nasza meta. Czasem odwiedzali nas w nim milicjanci. Nigdy nie mieli jednak żadnego haka. Nic sobie z nich nie robiliśmy, choć mowa o czasach, kiedy do szkiełów każdy raczej respekt miał. Z tym właśnie ogródkiem graniczyła słabo zabezpieczona rozdzielnia prądu. Ta kiepsko odpicowana buda miała nawet zainstalowane gniazdko kontaktowe z zewnątrz. Wbijaliśmy się w nie zatem, gdy tylko zachodziła potrzeba. I te szwedzkie "Nightflight" też było jedną z nich. Pewnego razu przyniosłem do podłączenia w tym gniazdku takie straszydełko "Artur". Gramofon na krystalika, nie wymagany diament. Typowa orka do winyli. Ale kto by się tym przejmował. Odpaliliśmy i grunt, że zagrało. Na dworze. Ale czad. Słuchaliśmy na maksa i dokonywaliśmy akrobacji. Każdy kimś był. Ten bębniarzem, tamten gitarzystą, a dziewczyny publiką. Piszczały i krzyczały, jak u Beatlesów. Ja w przypadku Budgie zawsze byłem Burke'iem Shelleyem. Bo raz - znałem rytm, a dwa - wszystkie teksty. Oczywiście fonetycznie, wiadomo. Kompletnie nie znając ich znaczenia. W tamtych czasach mało kto tłumaczył teksty, prawie nikt nie znał anglika. Muzyka była wyobraźnią. Interpretowało się ją na swój sposób. I to właśnie było przepiękne. Obecnie każdy młodziak zna angielski jak polski, ale co z tego?, skoro muzyka nie jara ich, albo w ogóle, a już na pewno nie tak, jak nas wtedy. I tu tkwi moja/nasza przewaga. Na tym to wszystko polegało. My czuliśmy każdy wers, każdą nutę, nie znając języka. Ale każdy wiedział o co chodzi. Byliśmy owinięci złotymi nićmi miłości do muzyki. Rozumieliśmy ją mimo językowych barier. Lewitowaliśmy, tańczyliśmy, a kiedy sztuka tego wymagała, karki grzywom nadawały trans.
To tylko jeden z kadrów mego "papużkowego" życia. Było ich więcej i nawet mógłbym po kolei opisać, tylko po co? Kartka właśnie się kończy, a współczesnego człowieka nie bardzo takie historie obchodzą. Żyjemy w epoce, w której wszyscy wszystko wiedzą. A jeśli czasem nie, to zawsze jest internet i da się w ćwierć sekundy "Budgie" wygoogle'ować, po czym migiem dowiemy się, że ci pochodzą z Cardiff, działali w takich a takich latach, nagrali tyle płyt, natomiast przez skład przewinęli się tacy, nie inni muzycy. No i że w Polsce to oczywiście "Parents" plus "Alison", bo pewnikiem, jak między Odrą a Nysą kochają ballady, albo pieśni innego typu ściskające serce. Prawdą też, że "Parents" ma dobry tekst, odpowiednią dramaturgię, śliczną melodię, wrażliwy śpiew Shelleya i co nie tylko. Żałować można, iż takich elektro-encyklopedii nie redagują jednak ludzie, którzy niekiedy do istotnych faktów dorzucą szczyptę emocji. Wszak Budgie to przede wszystkim emocje, potem encyklopedia. Nie na odwrót. Papużka to szczególne coś, wyjątkowy zespół, którego nie da się tak oto zbyć, odfajkować, na kolanie odsłuchać, i zaliczone. O nie. Zbyt przepiękna grupa to jest. A raczej, była. Muszę przywyknąć do mówienia w czasie przeszłym.

a.m.