poniedziałek, 31 stycznia 2022

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja 30/31 stycznia 2022 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań








"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, 30/31 stycznia 2022 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja i
prowadzenie: Andrzej Masłowski

 

Za nami pierwsza nowość 2022 - Magnum "The Monster Roars". Miała być jeszcze jedna, tylko coś mi nie przypasowała do wczorajszego zestawu. Podgonimy za tydzień, wraz z kilkoma innymi. Właśnie pociągiem śmigają do mnie cztery gorące kompakty, z terminem dostawy na jutro. Zapowiada się niezła wyżerka.
Bob Catley i Tony Clarkin wraz z kolegami i kolejnym udanym albumem Magnum. A czy jeszcze lepszym, czas pokaże. Bestia z okładki stanowi za metaforę wszystkich negatywów ostatnich czasów, w tym upiornej pandemii. Catley plus Clarkin to odwiecznie świetnie rozumiejący się tandem, nawet jeśli za warstwę kompozytorską oraz wyborną gitarę odpowiada ten drugi. Niegdyś o bujnej fryzurze brodacz, zawsze w kolosalnym kapeluszu, a jednak upływające lata wymusiły image na łyso. Lecz, co istotne, Clarkin wciąż wygląda świetnie. I podobnie też gra. Lubię faceta. O tak, cholernie lubię. Oczywiście Boba Catleya dokładnie tak samo.
"The Monster Roars" rozprawia o wolności wobec rozpanoszonego zła. Clarkin okiem twórcy uważnie obserwuje, notuje, wreszcie trzeźwo uderza. Z nadzieją wypatruje niekowidowej normalności, przestrzega przed wojnami i nienawiścią, wzbudzając lęk przed bestią z okładki. Ta bestia to real, nie żaden nieodkryty pod powierzchnią świat snu. Czai się, szuka słabości, aż w końcu się do nas dobierze.
Magnum w moim nawiedzonym zaprezentowali się w trzech numerach: "Remember" (zapamiętaj jasne światła i długie noce, kiedy tańczyli ludzie, pod jednym zaklęciem sławni i żebracy, a ich ciała i krew też z jednej gliny), "All You Believe In" (obecny smutek zdołuje i roztrzaska twoje marzenia. Spójrz tylko, jak ludzie zmieniają się w szarość) oraz "That Freedom Word" (oto słowo wolności wobec prawdy zakutej w łańcuchy). Posłuchajmy końcówki "Remember". Cóż za Chopin'owskie wykończenie. Motyw nie do oderwania.
Z niejasnych powodów pominąłem wczoraj "The Present Not The Past" (żyj teraźniejszością, nie przeszłością,. Ludzkość każdego roku przyspiesza. Dzień po dniu ciężka donikąd wspinaczka. Ci skazańcy na wieczną wędrówkę nie mogą złapać tchu), ale od czego pierwsza niedziela lutego.

W ramach nadrabiania zaległości, dopiero z pierwszą u mnie emisją dwuletni album Davida Minasiana. Kapitalne to jego "The Sound Of Dreams", co by nie mówić. A już miałem nadzieję, że wyleczyłem się z neoprogrocka. W dużej mierze nudnego, acz z chlubnymi wyjątkami. Kto wie, stoi też możliwością, iż wmówiłem sobie, że mam już dość takiej muzyki. A ta trzyma i nie puszcza. Był czas, kiedy intensywnie szukałem tej płyty. Pamiętałem, gdy było ustalone release date, jednak wówczas nigdzie jej u nas nie było. Gdy wreszcie z dużym poślizgiem kompakt dopadł polskiego katalogu, coś ja z kolei przegapiłem. Płyta szybko zniknęła, i zniknęła na długo, aż suma summarum o niej zapomniałem, by po długiej udręce niedostępności, wreszcie ją dopaść. Wczoraj zatem mocno spóźniona premiera "The Sound Of Dreams" na moim radiowym kanale. Trzy kompozycje, i co rzadko mi się przydarza, od ręki same najlepsze. Dla jasności, cała płyta cacy, jednak tkwi w niej pewna niezwykłość. Otóż, mamy tu dla podniesienia rangi spory udział gwiazd gatunku, m.in. Annie Haslam, Justin Hayward czy Steve Hackett, ale co ciekawe, nie oni błyszczą. Dzielnie się trzymają, rzetelnie czynią co od nich wymagane, zawsze solidnie i w duchu etyki progrocka, a jednak Minasian zgarnął najlepsze nuty. I słusznie, ja też tak właśnie bym postąpił. I tak, zaśpiewane przez wokalistę obozu Alana Parsonsa - PJ Olssona - "So Far From Home", obłędne. O krok tu nie odstają, zaopatrzone głosem Minasiana "All In" oraz instrumentalne, choć tyciu za krótkie "Faith Hope Love". Oj tak, bez przecinków "wiara nadzieja miłość" - jako jedna myśl. I my też przytrzymajmy się tej łajby.
Jak wspaniale, że wciąż powstają takie płyty. W radio raczej nie do usłyszenia. Chyba, że na moim fm. Cóż za wytchnienie wobec wszędobylskich rapowych łomotów. Muzyki jakiej nie znoszą pod każdą postacią. Podobnie jak mijam się ze wszystkimi pięciosekundowymi bohaterami. Nie mój świat rozpanoszonych influencerów, youtuberów, dark netu, bitcoinów czy Netflixu. Co do ostatniego, nie chcę zamiany sal kinowych na maciupki ekran w komputerze, ani filmów czy futbolu w tnącym internecie. Ale zmiany idą i nie da się tego zatrzymać. Ta maszyna jest nieźle rozpędzona, dlatego nie stawajmy jej na drodze, bo zmiecie bez śladu.
Wróćmy do muzyki. Davida Minasiana poznaliśmy przed laty dzięki płycie "Random Acts Of Beauty". Jest na niej taki 12-minutowy utwór "Masquerade", w którym gościnnie pojawia się Camel'owy Andy Latimer. Jak się wówczas okazało, istotny punkt zaczepienia względem śledzenia dalszej kariery Minasiana. Faceta, który co prawda miał wcześniej na koncie dwa albumy (jeden nawet w 1984 roku), jednak głowę daję, iż do czasu "Random Acts Of Beauty" nikt go nie kojarzył. Nakłady obu tych starawych już nieco albumów dawno wyczerpane, może więc warto pomyśleć o wznowieniach.
Trzema koncertowymi rarytasami, z bonusowego dysku "Face Value", podkreśliłem wczorajsze 71-urodziny Phila Collinsa. Tylko szczęśliwości Phil, oby Ci się! All of luck, be happy my Master!
Także ukartowana dorzutka Meat Loafa, ponieważ przed tygodniem wyszło z niedosytem. A tu jeszcze informacja o trzech polskich koncertach Camel, przewidzianych na maj 2023. Wieść elektryzująca. Jeden z tych trzech koncertów w moim Poznaniu.
Niedawno Camel pograli u mnie z "A Nod And A Wink", lecz wtedy nie wiedziałem jeszcze o "knutych" koncertach. A teraz wiem i jest mi dużo lepiej.
W nocnym graniu załapaliśmy się na sześć ścieżek z suity "Dust And Dreams" - genialnego albumu Latimera i spółki, wydanego w 1991 roku, a nagranego po siedmioletniej przerwie od czasu, także genialnego! "Stationary Traveller". Bez tych albumów płytowa kolekcja wygląda jak połamaniec na temblaku.
"Dust And Dreams" to dla Camel dzieło przełomowego okresu w dziejach grupy. Nastąpiły wówczas zmiany, zmiany, zmiany. Andy Latimer i jego Susan Hoover przenieśli się z Anglii do Kalifornii, czyli do wiecznej krainy Słońca, ciepła i szczęśliwości, tam także założyli wytwórnię Camel Productions, dla której od tego momentu realizowali każdy Camel'owy krok. Od razu na rynkach sypnęło kompaktami z nowymi kompozycjami plus paroma cennymi archiwaliami.
"Dust And Dreams" to rzecz inspirowana powieścią amerykańskiego pisarza (także noblisty) Johna Steinbecka "Grona gniewu". Dzieła mającego wiele wspólnych cech z losami rodziny Latimera, która na początku XX wieku wyemigrowała z irlandzkiego Portu Łez do Stanów. Sprawie tej został zresztą poświęcony następny album "Harbour Of Tears". Niedawno na Canal+ wyemitowano dokument "Grona gniewu - upiory Ameryki", stanowiący za opowieść o tej właśnie powieści Steinbecka. Od lat traktuje się ją jako dzieło prorocze. Albowiem to, co autor naznaczył jeszcze przed wybuchem II Wojny Światowej, w obecnej rzeczywistości stało się zjawiskiem masowym. Wielki kryzys, podróż w nieznane w poszukiwaniu pracy, chleba, godności, bezpieczeństwa, życia z dala od konfliktów, nienawiści i bomb.
Nie sądzę, byśmy konkretnie tej muzyki posłuchali na nowej trasie Camel. Trasie, której zadaniem w pigułce raczej odnieść się do 50-lecia działalności zespołu. Może wskoczy jakiś fragment, czy nawet strzęp, jednak tej muzyki i tak trzeba będzie uważnie posłuchać w domowym zaciszu. Tak, jak w tym koherentnym dziele, nakazującym wędrówki według ustalonej kolejnością nagrań.
In memoriam wobec Pata Kinga - dawnego basisty Manfred Mann's Earth Band - w postaci dwóch nagrań z płyty "Watch". Wiem, że to niewiele, ale kto powiedział, że temat zakończony.
King zagrał niemal na wszystkich najlepszych płytach Ziemskiej Orkiestry, nie załapując się jedynie na tyciu starsze "The Roaring Silence". Tam jeszcze po basie muskał Colin Pattenden. I traf chciał, że to płyta o najwyższych notowaniach fanów.
Inteligentnego i na zmysłowo zabarwionego rocka, jednorazowo zaprezentowali Chicago, Icehouse oraz Mr. Mister. Ale nieźle też powtórowali najnowsi The Doobie Brothers. Ich ostatnie "Liberté" to mój top 5 ubiegłego roku.
Na urodzinowym torcie Phila Collinsa jeszcze smakołyk od Michaela Balla. Jego przeróbka "Against All Odds" zdecydowanie o znamionach musicalowych, no ale wiadomo nie od dziś, że ten facet odbiera marynarki właśnie od takich krawców. "The Movies" to płyta z jego filmowymi priorytetami. Pomimo tylu lat wciąż świetna. Blisko jej do ćwierć wieku, choć w mojej Polsce wciąż zabrzmi jak nowość, ponieważ Michaela Balla słucha u nas niewielu. 
Udało mi się jeszcze wygospodarować kwadrans dla starego dobrego czarnego śpiewania. Stąd legendarny numer "The Closer I Get To You" Roberty Flack z Donnym Hathawayem. Parka artystycznie (i nie tylko) przepadała za sobą, no i mieli na koncie nawet jeden wspólny album, co też plany na drugi. Niestety, w dwa lata po powyższej piosence, Donny "udanie" targnął się na swoje życie. Był lekko po trzydziestce, z wieloma perspektywami i światowym uznaniem, jednak depresyjne demony okazały wyższość.
Na czarno jeszcze Anita Baker i jej szampański album "Rapture" - z namiętnymi, ociekającymi tłuszczem miłości balladami, w tym z nagrodzoną Grammy piosenką "Sweet Love" (... słodka miłości nigdy nie odchodź ...). Zawsze podkreślałem, że w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym działy się rzeczy niezwykłe. Nie tylko w muzyce, choć w tym miejscu trzymajmy się głównie jej.
Przeleciały te cztery godziny, jak dwie. I znowu cały tydzień odliczania. Poniedziałek, wtorek... a kiedy już powinna być niedziela, dopiero czwartek. I tak brnie ten czas, ślamazarnie, niczym cały ten cholerny styczeń, który nigdy nie chce się skończyć. Na szczęście właśnie dobiegł końca. Odsłaniam firankę, ooo nareszcie luty. Też paskudztwo, choć już z dłuższymi dniami. Niech jednak on też szybko przeleci. Nie proponujcie mu kawy i ciastka, niech szybko zrobi, co do niego należy, i wynocha. Dopiero od marca cieplej na sercu. Niech więc przybywa. Tęsknie do zieleni, do Słońca, takiego grzejącego, że ach! Nie rozmarzmy się za bardzo. Przed nami jeszcze kilka przymusowych zimowych spotkań na 98,6 FM Poznań. Oby tylko kowid nie wywinął żadnej niespodzianki, po której znowu ktoś zatroskany zatrzaśnie studio. Różne pomysły ludziom po głowach chodzą.
Do usłyszenia ...

MEAT LOAF "Bat Out Of Hell - Live With The Melbourne Symphony Orchestra" (2004)
recorded live in Melbourne, Australia, February 20 & 22, 2004
- Paradise By The Dashboard Light

MEAT LOAF "Couldn't Have Said It Better" (2003)
- Why Isn't That Enough

PHIL COLLINS "Face Value" (1981 / reedycja 2015)
bonus disc - extra values
- If Leaving Me Is Easy (live 1985)
- Hand In Hand (live 1997)
- I Missed Again (live 2004)


DAVID MINASIAN "The Sound Of Dreams" (2020)

- All In - {śpiew DAVID MINASIAN}
- Faith Hope Love - {instrumentalny}
- So Far From Home - {śpiew PJ OLSSON}

MAGNUM "The Monster Roars" (2022)
- Remember
- All You Believe In
- That Freedom Word

MANFRED MANN'S EARTH BAND "Watch" (1978)
- Drowning On Dry Land / Fish Soup
- Chicago Institute

CAMEL "Dust And Dreams" (1991)
- Cotton Camp
- Broken Banks
- Sheet Rain
- Whispers
- Little Rivers And Little Rose
- Hopeless Anger

CHICAGO "Chicago 18" (1986)
- Niagara Falls
- Forever
- 25 Or 6 To 4

MR. MISTER "Go On... " (1987)
- Dust
- Something Real (Inside Me / Inside You)

ICEHOUSE "The Singles A Sides... and selected B Sides" (1995)
- Don't Believe Anymore /1984/
- Man Of Colours /1987/

ROBERTA FLACK "Blue Lights In Te Basement" (1977)
- The Closer I Get To You - {duet with DONNY HATHAWAY}

ANITA BAKER "Rapture" (1986)
- Sweet Love
- Caught Up In The Rapture

MICHAEL BALL"The Movies" (1998)
- Against All Odds - {Phil Collins cover}

THE DOOBIE BROTHERS "Liberté" (2021)
- Better Days

MEAT LOAF "Bat Out Of Hell II - Back Into Hell" (1993)
- It Just Won't Quit

 

Andrzej Masłowski
 

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę, godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub www.afera.com.pl
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"