sobota, 22 stycznia 2022

blind before I stop

Przywróciłem życie paru długo niesłuchanym płytom Meat Loafa. Popatrzyłem zarazem na cały zbiór i dumą obrosłem. Nie wiedziałem, że tyle tego. Uzbierało się. A, że nieskromność to poniekąd moja firmówka, więc się przy tej okazji chwalę. Po co mi te podwójne/potrójne egzemplarze? Widocznie po coś, skoro są. Na dziś jak znalazł. Mogę sobie powybrzydzać, tego albumu posłucham z kompaktu, a tego i tego singla z tej większej, czarnej, z zakurzonymi rowkami. Powydobywam częstotliwości z tych, co trzeszczą już od samych nowizn, a na których punkcie niektóre starszaki w ostatnich latach zbzikowały. Ze dwa tygodnie temu z jednym takim rozmieniłem się w winylowym temacie. Facet dobrych piętnaście lat temu pozbył się wszystkich kompaktów, a było ich kilkanaście tysięcy, by obkupić się w winyle, których to z kolei też kiedyś się pozbył, wtedy jednak na rzecz wschodzących CD. Zawsze lubił być trendy. I tak z tymi podmiankami, wszelakimi roszadami zestarzał się, że na jesień życia posiwiał, schudł, zmizerniał, aż wreszcie wydedukował, że ostatecznie postawi na niezawodne kompakty. I słusznie. Po co więc było się tyle mocować? Już tych kilkanaście lat temu przestrzegałem, że te w sumie sympatyczne nawet winyle, nie mają żadnych szans względem srebrzystego, niepierdzącego nośnika. Owszem, jestem winylom wdzięczny, przecież mnie wychowały, ale jeszcze za ich dawnego panowania trzymałem kciuki za wdrożenie niekonfliktowego nośnika. By czysto pograło, nie pierdziało i nie przeskakiwało. I tak sobie marzyłem, aż tu trzask prask i się spełniło. Nie ma sensu wracać z elektryczności na naftę. Jasne, znajdą się tacy, co powiedzą, że to dla nastroju. Okay, nasz rząd dla nastroju podtrzymuje wydobywanie węgla, a Unia nakłada obiecane przed laty karne opłaty, za które właśnie zaczynamy płacić. I znowu ten biedny Tusk. Znowu jego wina.

Dwa "BlindBefore"-owe kompakty, a także ich
winylowe odpowiedniki, tj. wersja na Europę
oraz Stany, no i dwa "BlindBefore"-owe
winylowe maxi single.

No więc, Meat Loaf. Słucham go sobie. Zawsze z dodatkową nutką ekscytacji. Z pasją, wyczulenie i zawsze sympatią wobec mojej dawnej miłości. Nie mogło więc zabraknąć "Blind Before I Stop". Płyty, za którą kilka razy skakałem w ogień, ale ten nigdy nie był mi straszny. Tak wiem, wiem wiem wiem, ta płyta to syf straszny, wszak już bez Jima Steinmana, a mijałem w swym życiu takich rutyniarzy i samozwańczych opiniotwórców, którzy zapewniali: za darmo bym nie wziął. I znowu ja, tylko ja dostąpiłem od natury łaski zdolności odczytywania nut oraz rejestrów głosowych Klopsika na tym bardziej pop rock, niż rock hard czy heavy albumie. Spójrzcie Kochani, jaka "podejrzana" ekipa z tym Klopsem miała czelność wejść do studia. W składzie jedynie jeden lekko rockowy angol - John Parr, a poza nim jacyś Szwedzi plus za realizatorskim stołem BoneyM'owy Frank Farian. Na tym nie koniec, dobijmy tego gwoździa. Są tu gitarzysta Mats Björklynd i perkusista Curt Cress, panowie, którzy nawet przelecieli się po międzynarodowej płycie naszych Dwa Plus Jeden "Easy Come, Easy Go". To nie wszystko. Otóż, przed tygodniem, a może dwoma, czekając na interesujący mnie tv program, wszedłem na stację TVN, a na niej akurat kończył się paradokument "Ukryta prawda", i wyobraźcie sobie, pojawia się lista płac, a tam wyskakuje: reżyseria taki a taki, scenografia inny ktoś, choreografia jeszcze inne polskie nazwisko, i tak bęben się kręci, kręci, aż wreszcie: muzyka Curt Cress. Zdębiałem. Motyla noga, taki facio, z takim dorobkiem, w życiu pograł nie tylko z Meat Loafem, ale i wspomagał Scorpions, nawet Freddiego Mercury'ego, a teraz proszę, realizuje się na zlecenie polskiego tasiemca. Facet, który zagrał u Meat Loafa na zajebistym "Blind Before I Stop". Nawet jeśli nie pofajerwerkował i ogólnie bez cudów, swoje zrobił rzetelnie. Podobnie jak wszyscy pozostali muzycy. Zagrali swoje, skasowali za zlecenie i zabrali się za kolejne. Jedynie Meat Loaf wykrztusił serce na talerz. Ale u niego to norma, On tak zawsze. I dlatego słuchałem w tym tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym tej płyty po biel jej rowków, co do dzisiaj wzmaga we mnie kochanie tej muzyki.
Niedawno na nawiedzonym fm zaprezentowałem "Execution Day" oraz soczysty i przy asyście Johna Parra, na pół rock metal "Rock 'N' Roll Mercenaries". Oba numery poszły zszyte, ponieważ z założenia stanowią za monolit, tak je na płycie zapisano i niech nikt nie rozdziela. Szkoda jedynie, iż numer Najemników przepadł na listach kompletnie, a przecież z założenia miał za zadanie walnąć piorunem.
Na dziś dwa inne z tej płyty kawałki. Takie raczej mniej znane. To znaczy znane dla posiadaczy płyt, a nieznane tylko dla tych, którzy polegają na radiu. --- Nastrojowe "Standing On The Outside" - ... jestem solidnie zmęczony samotnością w świecie, który jest tak zimny... --- no i albumowy finał "Rock 'N' Roll Hero". Numer manifest: ... uczyłem się śpiewania ze stosów porysowanych 45-tek ... (...) ... wszystko zawdzięczam r'n'rollowi i nie chciałbym niczego zmieniać ...
to ten historyczny egzemplarz

W słusznym dla "Blind Before I Stop" 1986 roku, wytęskniony egzemplarz przywiózł mi z Niemiec osiedlowy kolega. Darek mu było. Niedawno nawet w szybkim przelocie się minęliśmy. Dziwnie coś to jego "cześć Andrzej" zabrzmiało. Albo stracił zęby, albo ogólnie karoseria już nie ta. Darek zawsze był trochę rozrabiaka, przy okazji podjudzacz, ale żeby dał sobie wybić zęby. Co innego on komuś, ale żeby jemu. Lubił Dareczek wszelkiej maści draki, intrygi, lubił walnąć w mordę, ogólnie czuł błogość, gdy coś się działo. Co ciekawe, nie miał sylwetki, żadnej muskulatury. Żaden z niego napakowany osiłek. Łapki raczej chuderlawe, witki takie, za to był szybki jak diabli. Obskakiwał tych wszystkich osiłków, jak surykatka kobrę. Zanim ci rozmasowali mięśnie, już gęby mieli poobijane. Darek za urodziwy nie był, ale niedostatki natury tuszował modnym ubiorem, raczej odpowiednio kosztownym, w domu miał też niemały rządek dezodorantów oraz wód toaletowych z Pewexu, co już na starcie gwarantowało mu wzięcie u płci przeciwnej. I uwierzcie, popyt na Darka był. Inna sprawa, iż dziewczyny lubią takich bandziorków. Z reguły wolą szelmy od wykształciuchów. Ja chyba też, dlatego trzymaliśmy się razem. Jakoś tak wyszło i całkiem serio się lubiliśmy. Nawet byłem u niego świadkiem na ślubie. Zapewne zadziałała zasada magnesu przeciwstawności. Odmienne charaktery dobrze się uzupełniają. Ale było jeszcze coś, coś czym Darek imponował całemu osiedlu. Chłopak miał dar do organizowania perfekcyjnych baletów, na których zawsze załadowana lodówka, plus kąciki warzywne i cukiernicze. No i najważniejsze - tylko najładniejsze dziewczyny. Inne mogły nie odrywać się od czytania lektur i odrabiania lekcji. Miał też taki oka błysk, który powodował, że te same dziewczyny, którym przy balladkach szeptaliśmy po ciemku do uszek, wcześniej przygotowywały całą imprezę. Zastawiony stół, porządki, odkurzanie, sprzątanko - wszystko na ich głowie. Nakrywały więc serwetki, przyozdabiały je, kroiły w kuchni dobra z Rynku Jeżyckiego na sałatkę, aż wreszcie kolorowały kanapki od gołych kawiorków po dzieła sztuki. Słowem, czad!
No więc, to ten Darek załatwił upragnionego Meat Loafa. Przywiózł jako nowiznę, skasował też jak za pieczątkę, pomimo iż dostałem egzemplarz rozfoliowany, a na dodatek lekko trzeszczący. Mało tego, z racji tylko dobrze znanych Darkowi środowiskowych układów i tylko jemu zrozumiałych kombinacji, po płytę musieliśmy udać się na inny kraniec miasta, gdzie u kogoś na mój odbiór oczekiwała. Kolega często serwował tego rodzaju atrakcje, a niekiedy jeszcze bardziej zaskakujące i nieoczywiste. Bywało, że w miejscach mrocznych, niechętnie uczęszczanych, w których mieniły się przeróżne typy, nie zawsze dobrze nastawione do innych, do tego wszystkiego różne niejasne sytuacje, z rzadka o stosownym czasie, ale... ale jakoś, jak widzicie, żyję.

a.m.