piątek, 21 stycznia 2022

odszedł Meat Loaf (27 IX 1947 - 20 I 2022)

Dopiero rozpoczął się ten dwa tysiące dwudziesty drugi, a już go nie lubię. I na pewno się nie polubimy. Limit złych wieści wyczerpał się już w pierwszych trzech tygodniach od pierwszego położenia igły na rozbiegówce. Na kij mi te wszystkie noworoczne życzenia, skoro sprawdzają się tylko te nielubiane pewniaki.
Odszedł Meat Loaf. Stało się wczoraj, do wiadomości podano dzisiaj. Jeszcze nie otarłem smutku po Burke'u Shelley'u, a tu kolejna taka wiadomość. I co ja mam Państwu napisać, byście dali wiarę, że Klopsik to również widok z góry najwyższej. Eee, tym razem nie zadbam o to. Niech uwierzą niepotrzebujący zbytecznych zapewnień.
Mój absolutnie najukochańszy Teksańczyk spośród wszystkich, jakich zrodziła ta ziemia. Podrasował ten świat kolorami, jakich nie dostąpimy wśród najokazalszych ornamentów. A był taki czas, kiedy liczyła się dla mnie tylko jego muzyka. Liczyła ona, liczył On sam. Ten Głos, plus restrykcyjnie przez naturę reglamentowane cechy, jakimi niesłychana wrażliwość oraz wbita w jego krwioobiegu muzykalność. Takie nienamacalne coś, dostępne tylko nielicznym. Walory, jakich nie da się wykuć na żadnej, nawet najbardziej prestiżowej akademii, a potem już tylko zaliczyć na święty spokój w indeksie.
Do czasu, kiedy usłyszałem Ten Śpiew, najjaśniejszym słońcem było Alpha Centauri, ale nawet ono, plus cały fascynujący niepoukładany kosmos, w trymiga poszły w drzazgi. Klopsik staranował całe moje dotychczasowe myślenie o muzyce, o jej zasadach, ale też o prozaicznym, nudnym świecie, bez krzty pasji zapisywanym w szkolnych podręcznikach. Dopiero w niewoli grzmotu oktaw Klopsika, poczułem obrót ciał niebieskich. Tak tak, nie ma się z czego śmiać. Ja tego gościa pokochałem od pierwszego z wrażenia zakrztuszenia. Pomimo, iż moje początki nastąpiły zdecydowanie po pierwszych i najpotężniejszych sukcesach Pana Marvina Lee Adaya - bo tak mu było naprawdę. Długo po "Bat Out Of Hell", a przecież był jeszcze wcześniej fajny epizod z Tedem Nugentem, a jeszcze wcześniej konfrontacja u boku soulowej Stoney. Ale ale, korzystając z okazji... z tym chwilę wcześniej zapisanym "naprawdę", pozwolę sobie na wtręt. Korciło mnie od dawna. Sprawa wciąż niezałatwiona, więc może przy tej okazji raz a dobrze. Jak mnie wkurza, gdy widzę, kiedy większość moich rodaków notorycznie zapisuje w kontekście podkreślenia autentyczności "naprawdę", jako "na prawdę". Na prawdę to możemy położyć kłamstwo, które z nią przegra. Jednak, gdy chcemy podkreślić prawdziwość/wiarygodność, zawsze piszemy "naprawdę". I błagam, piszmy poprawnie wszystkie te "naprawdę", "naprzeciwko" czy "nawzajem". Przy czym "nawzajem", też według obowiązujących zasad, nie samowolek. Za życzenia dziękujemy, mówiąc: dziękuję, wzajemnie. A nie: nawzajem. Bo nawzajem, to zatkaj się jajem. Nawkuwało społeczeństwo angielskiego, hiszpańskiego, ostatnio nawet chińskiego, a z polskiego zwykła pała.
Wracając do tematu. Był taki czas - lata 1984-86 - kiedy wiele/wielu moich koleżanek/kolegów/przyjaciół, serdecznie miało dość mego pokoiku, domowego gniazdka, w którym niepodzielnie królowały piosenki z trzech szczególnie lubianych płyt: "Bad Attitude", "Blind Before I Stop" oraz "Bat Out Of Hell". To, że znałem z nich wszystko na pamięć, chyba nikogo w tym miejscu nie zaskakuje, ale najgorsze, że nie przyjmowałem do wiadomości innych muzycznych rywali. Teraz po latach mogę się przyznać do klapek, jakie mi Meat Loaf na ślepia założył. Ale jestem mu za nie potężnie wdzięczny i niczego nie zmieniłbym nawet, gdyby matka natura zaproponowała powrócić do "utraconych lat". By coś w nich pogrzebać, może naprawić. Jedyne, co bym zmienił, to prysnął z tej Polski, jak najdalej. Tak nie cierpię tego smutnego, zimnego, pochmurnego i nietowarzyskiego kraju.
No więc, piosenki z powyższych trzech Klopsikowych płyt jarały mnie do najwyższego stopnia wyobraźni - niemal ekstatycznie. Bo całkiem serio zatracałem się w poczuciu rzeczywistości. Teraz wiem, dlaczego nigdy mi w budzie nie szło. Nigdy nie miałem koncentracji względem tematów będących poza obszarem moich aktualnych fascynacji. I tak mi zostało. Dlatego, gdy ktoś przynudza na nieinteresujący mnie temat, po prostu wyłączam się. Oczywiście kulturalnie udaję, że słucham i we właściwym pionie przytakuję głową, jednak w takich chwilach bywam już gdzieś daleko - asteroidalnie błąkając po przestworzach. Zawsze jak najdalej od przyziemnej nudy. Dlatego nie opowiadajcie mi o ogródkach, działeczkach, nabytych furach czy domowych remontach. Na bank przysnę. Mnie to po prostu nie interesuje. Nie jestem typem faceta, którego kobieta zagoni do skopywania działeczki.
Tak się złożyło, że wraz z twórczością Klopsika legitymizuję potężnie dużo kapitalnych wspomnień. No, może neck to neck z Burke'iem Shelley'jem, którego przyszło nam wszystkim pożegnać przed kilkoma dniami.
Meat Loaf od pewnego czasu chorował. Nie krył tego, że nawet poważnie. O bólu, zarówno tym wprost, jak i wobec świata merytorycznym, chętnie dzielił się w mediach społecznościowych. Dźwigał potrzebę kontaktu, więzi, rozmowy, ale też pragnął, by wciąż o nim pamiętano.
Przed laty byłem na Jego koncercie w Berlinie. To kolejne moje złote karty, przepastne archiwa doznań, chwile, których nikt nie wykupi. Nie wy"sold out"uje. Nie pojawi się żaden komunikat, z gatunku "out of stock". Tak, to moje, tylko moje, ale nawet tym tylko moim, chętnie podzielę się, zarówno w tę, jak i niejedną inną niedzielę na moim fm.
Meat Loaf to niemająca granic ekspansja talentu, emanacja piękna, co też w dziedzinie śpiewanego słowa, jakże dziś deficytowa rozkosz estetyczna. Istny Święty Graal wokalistyki, jednocześnie alchemia na tę całą zjebną rzeczywistość. Taka mi z tego wychodzi konstatacja.
Dla showbusinessu Meat Loaf to raczej głównie dobre liczby. Ilości nakładów jego płyt gigantyczne. Już tylko "Bat Out Of Hell" stoi ozdobą płytowych półek w grubo ponad czterdziestu milionach domostw. Takie liczby przemawiają na korzyść. Głównie na korzyść Artysty, choć osobiście liczyłbym na subtelniejsze ich wykorzystanie. Może by więc jakiś z rozmachem tribute koncert, podczas którego muzyczna elita wreszcie wykrztusi z siebie podziw wobec tego przeukochanego pulpecika. Chętnie wysłucham, co ma do powiedzenia cała ta branżówka. Pragnę poznać myśli i uczucia tego na co dzień niedostępnego, zatarasowanego dla szarego luda światka. Kto i co myśli o bliskim mi piosenkarzu, co czuje, i co fajnie byłoby ponad kurtuazję z serca wyłożyć. Tak dawno nikt o nikim nic łapiącego za serducho nie powiedział. Nic, tylko kowid, zgony, a dookoła konflikty i gąszcz nienawiści. Tak mało słońca i zapachu miłości. Niech ktoś wreszcie walnie w ten mur - break down the wall!
Jedna piosenka. Jakaś jedna na dziś. Nie wiem, nie wiem, myślę... Ooo, mam. Na ołtarzu muzyki składam jedną z tych o potężniejszych rozmiarach: "Home By Now / No Matter What". Jakże na tę chwilę pasują usadowione w jej wstępie katedralne organy. Po czym naturalnie wyłaniający się chór. Zmysłowo wypełniający mury z tych starych, czerwonych, zimnych cegieł. W takich miejscach zawsze zimno. Zimno i niepokojąco. Podobnie jak we wszystkich zamkach czy pałacach, bez względu, czy zamieszkałych czy porzuconych. Ale to tylko wstęp do utworu. Niedługi, tak też ledwie chwilę później poczujemy się już bezpieczniej. Bowiem, nie wrzawą, a na spokojnie wchodzi orkiestra, studząc burzliwy wstęp strumykowymi smyczkami i kilkoma pojedynczymi uderzeniami kotłów. Meat Loaf też przysuwa się głosem na góra połowę swych możliwości. Jest uroczyście, podniośle, i nawet bez uczucia niepokoju, do jakiego momentami przymusza liryka ("... wjeżdża grzmot, niebo czarne, zrobiło się jakoś tak ciemno...(...)... przybywa niebezpieczeństwo, och chciałbym, byśmy już wrócili, powinniśmy być w domu, właśnie teraz..."). Obłędne osiem i pół minuty. Uwaga na zawiasy. Co wrażliwszym mogą puścić.
Na razie tyle. Tyle na teraz, na dzisiaj. Dużo do powiedzenia zostało, ale na teraz, tak na szybko, więcej się nie da. Dopadł mnie jakiś mętlik. Bo myślę i myślę o tym Meat Loafie, i trudno napisać coś merytorycznego. Konkrety zostawmy sobie na później. Przede wszystkim do Nawiedzonego Studia. Dla Was, Szanowni Słuchacze.
W najbliższą niedzielę dopowiem się o Meat Loafie, zsuplementuję w temacie Burke'a Shelleya, co też odrobinę radośniejszą nutą otulę jubilata, Kiss'owego Paula Stanleya. Może zostanie nawet trochę czasu dla którejś z kilkudziesięciu innych płyt, jakie zapakuję do torby z myślą o wizycie przy Rocha.

a.m.