wtorek, 4 stycznia 2022

odszedł Andrzej Nowak

Odszedł Andrzej Nowak - wysokich lotów gitarzysta, jednocześnie charakterologicznie człek mało przystępny, a już zdecydowanie nie przyłóż do rany. Jako, że śmierć nikogo nie uświęca, tym bardziej nie czyni lepszym, pozwoliłem sobie na wstęp mało pasujący do dnia, w którym żegnamy, co by nie mówić, wielką postać polskiego rocka. Faceta, który odstawił przynajmniej kilka niezawodnych sprzężeń, solówek, czadów. Kogoś, kogo gra trafiała do mnie na wczesnym etapie muzycznej pasji. I zapewne z chęcią posłuchałbym jej także dzisiaj, gdyby wszędzie nie wrzeszczał Piekarczyk, na którego się albo zdziadziałem, albo wyedukowałem muzycznie.
Pochodzę z epoki, kiedy kopulowano pierwsze nuty do najwcześniejszego singla "Mass Media" / "Wpadka" (bodaj rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty drugi, o ile pamięć daje radę), której to małej płytce byłem niemal całkowicie oddany. Nie tylko ja, myślę, że wszyscy moi rówieśnicy, którzy lubili solidne doładowanie. Na tamte lata TSA mieli mądre teksty, ale przede wszystkim czerpali muzycznie od najlepszych - m.in. AC/DC czy Led Zeppelin. I w tej konwencji Nowak odnajdywał się jako jedyny w Polsce. Nikt tak nie grał. Wszystkie inne bandy były, albo przyjaźniejsze radiu, albo od razu surowe, garażowe, punkowe, Jarocinowe. Inna sprawa, że często niedoprodukowane. A TSA produkcję mieli, warsztat, przygotowanie, moc i chęci. Nawet Piekarczyk w miarę śpiewał. Nieznośnie drzeć japę zaczął od "Procederu", kiedy puściły mu wszystkie potrzebne "wyważacze". Pozostał tylko jeden ryk. Przez jego nieakceptowalny sposób śpiewania porzuciłem TSA. Porzuciłem całkowicie. Na koncercie w Eskulapie niekiedy przymykałem uszy, do czego wreszcie mogę się przyznać.
Z czasem pozbyłem się kilku płyt, zostawiłem tylko te najważniejsze, i to też jedynie na historycznych winylach. Wtrącę jeszcze, że na ich pierwszą płytę czekałem jak na wynik biopsji - rak złośliwy czy jednak życie jest piękne. I najpierw było to "TSA Live". Ze wszystkimi potrzebnymi kawałkami. Hałasowałem tą muzyką po gniew wszystkich sąsiadów i byłem przeszczęśliwy. Ale to były czasy budy. Wtedy naprawdę podobali mi się bardziej, niż tylko podobali. Parę numerów obowiązkowo znałem na pamięć, jak co poniektóre szkolne wiersze. Przy nutach do "51" lub "Trzech Zapałek" (tutaj z liryczną pomocą wielkiego wieszcza) miewałem dreszcze, pomimo iż ostatecznie wolałem takiego "Maratończyka". Dziś jednak tamta muzyka nie jest mi do niczego potrzebna. Trochę mi głupio, że tak jest, ale tak jest i nic nie poradzę. Nie mam zamiaru oszukiwać Szanownych Państwa, a więc ludzi niezwykle mi bliskich, z którymi łączy od dwudziestu prawie ośmiu lat coniedzielne Nawiedzone Studio.
Andrzej Nowak - szkoda chłopa i nie ma o czym gadać. Nawet, jeśli w ostatnich wielu latach artystycznie było mi z nim nie po drodze. 

P.S. Na tę chwilę nie znam jeszcze przyczyny zgonu, bo jak to w czasach dzisiejszych, wszystko tajemnica bądź uszanowanie uczuć najbliższych. 

a.m.