sobota, 15 stycznia 2022

chwile szczęścia

Miałem w bloku kolegę, którego muzyka średnio pociągała, za to jego starszy brat posłuchać lubił. Janusz mu było. Tak mu staruszkowie nadali. Ale to nie taki Janusz, jak ci obecni od Grażyn. No więc Janusz, miał oczko na Budgie. Był taki moment, że ich muzyka nie wychodziła z kaseciaka. Przy jego wibracjach chłopak odrabiał codzienne szkolne nudy. Dzięki temu, że gościłem regularnie w domu obu bracholków, systematycznie, acz zdecydowanie na kursach przyspieszonych, poznawałem twórczość Papużki. Głównie tej najstarszej. Janusz najchętniej upajał się walorami pierwszych pięciu albumów. Czyli twórczością do longplaya "Bandolier". Do ostatniego nutowego zapisku, czym dwufazowy "Napoleon Bonaparte". Tutaj jako "Napoleon Bona Part One / Part Two". Jakże fajna gra słów. U Budgie był to zresztą dość częsty element. Gra słów, a jeszcze częściej różnego rodzaju dziwaczne tytuły nagrań. Weźmy parę przykładów: "Rape Of The Locks", "You're The Biggest Thing Since Powdered Milk", "Hot As A Docker's Armpit", "In The Grip Of A Tyre Fitter's Hand" czy "Don't Dilute The Water". Nikt chyba z fanów nie potrafił przekuć ich na prozę życia, no ale kto by się tym przejmował. Liczyła się muzyka, a ta dawała popalić. Budgie osiągnęli ten sam poziom, co Black Sabbath, Rush, Uriah Heep lub Led Zeppelin. Z jedną różnicą, tamtych w świecie znali wszyscy, Budgie jedynie garstka najzagorzalszych zapaleńców. I jakimś trafem, w tej smutnej Polsce tych zapaleńców było więcej. Przynajmniej choć u nas mieli publiczność, na jaką zasługiwali. I co ciekawe, nie mogli na taką liczyć w żadnym innym socjalistycznym padalstwie. Czy to Czechosłowacji, ZSRR, NRD, czy choćby - poza ładnym położeniem geograficznym - pod absolutnie każdym względem, czy to artystycznym, czy sportowym, czy osiągnięć technologicznych, w nieudacznej Bułgarii. W 1982 roku Walijczycy słusznie przekonali się o statusie gwiazdy, jaką mieli jedynie u nas. Bo nawet w tej bogatszej, otwartej na sztukę Europie, kojarzono ich przez lunetę. Ledwie troszkę Niemcy, może jeszcze garstka Brytyjczyków, i na tym koniec. Nikt więcej. Nie jestem typem zaślepionego patrioty, ale faktycznie tylko Polska w docenieniu Budgie spisała się na medal.
Niedawno w socialmediach zahaczyłem perkusistę, Steve'a Williamsa. Zapytałem, "pamiętasz występy z Johnem Thomasem i Burke'iem Shelleyem w sierpniu 1982 w Polsce?" -- "czy pamiętam?" ...i poleciał dalej: "... przecież to najwspanialsze chwile mego życia. Jak mógłbym zapomnieć". Przyznam, wnet przemknęły po mnie mrówki. Lubiane uczucie podskórne, niestety w moim wieku coraz rzadziej występujące.

Jedyna agencja koncertowa tamtych lat - Pagart, zorganizowała Budgie ówczesną masywną trasę po Polsce. Po wszystkich największych miastach. No, może prawie wszystkich. Grupa dotarła wszędzie tam, gdzie mieliśmy odpowiednie do koncertów warunki. Hale tysięczniki, w sensie wielotysięczniki. Poznańska Arena spełniała oczekiwania na circa pięć tysięcy miejsc. Do ścisku i strugów potu ludzie wbijali, jak do oazy szczęścia. Wiedzieliśmy wszyscy, że weźmiemy udział w historycznym wydarzeniu. Występie, które zapisze się w pamięci, nie tyle na lata, co wieczyście. I choć po latach Poznań ugościł grupę jeszcze dwukrotnie, były to już jedynie skromniutkie koncerty klubowe (choć jeden z nich przy gitarowym udziale gigantycznie dobrego Craiga Goldy'ego!), fajne, ale tylko fajne, nic więcej. Bez magii, bez oddechu potężnych płuc hali koncertowej i bez wytęsknionych oczu, napalenie wypatrujących swych bożyszcze. Typowe koncerty nowych czasów, których odbiorcami nasycone żołądki, ładne, posprzątane posesje, a na parkingu przed klubem, do czasu powrotu właścicieli, grzecznie wyczekujące ich wypasione fury. Ot, subtelna różnica. Te drogie fury z jednej strony, a ówcześni umordowani fani, których sprasowanych dowoziły pod Arenę upchane po niedomykające drzwi bimby, stoją synonimem autentyczności.
Owego dwunastego sierpnia jedynie luz był przy rozgrzewających Easy Rider. Później mnie wessało pod scenę i już nie próbowałem nawet na siusiu, bo miejsce nie do odzyskania. Nie dostąpiłem idealnego widoku, a z lekkim odbiciem na prawo, ale i tak miałem całą trójkę jak na dłoni. Tyle, że w sąsiedztwie ogłuszających głośników Peavey. A było tak głośno, że całkiem serio brałem pod uwagę utratę słuchu. W najlepszym układzie jego trwałe pogorszenie. Do głuchoty jeden krok, a tu jeszcze oszalały, napierający, bezlitosny tłum. Przewrócisz się, po tobie. Stratowany. Nikt by nie zauważył. Złapanie tchu? - zapomnijcie. Tlenem była tylko muzyka. Jedynie ona pozwalała oddychać. Poza nią, już tylko zapach spoconych ciał oraz przemoknięta do ostatniej suchej nitki koszulka z logo grupy Krzak (konkretnie: Krzak blues rock band), którą zakupiłem na chwilę przed koncertem przy stoisku z t-shirtami. Nie były to jeszcze czasy dające możliwość kupna koszulek Budgie, a co dopiero ich płyt. Nie funkcjonował u nas rynek. Brak wymiennej waluty nie kalkulował żadnej zachodniej gwieździe rocka pozbywać się cennych gadżetów. A ciśnienie na towar było. Gdyby przybysze zza żelaznej kurtyny zabrali ze sobą z tysiąc winyli, sprzedaliby tamtego dnia w rozgrzanej do czerwoności Arenie ze dwa i pół, albo nawet trzy. Że też żaden durny Tonpress czy inne powsinogi Polskie Nagrania, nie szarpnęły się na licencyjnego longplaya Papużek. Na kraj poszłoby dwieście/trzysta tysięcy, i jeszcze trza byłoby dotłoczyć, bo przecież część nakładu opanowałyby domy kultury zaprzyjaźnionych państw, różne międzynarodowe ohapy - w sensie obozy OHP. Na pocieszenie był tylko Tonpress'owski singielek. Na stronie A "I Turned To Stone", na B "She Used Me Up". Oba numery z wciąż jeszcze aktualnego LP "Nightflight". Ciekawe, kto z Was ma wadliwy egzemplarz, z przyciętym gitarowym solo Thomasa w "I Turned To Stone"? Była krótka seria, samemu kiedyś mi się trafiło. Ostro głupi byłem, że dla poprawnej, odpowiednio długiej wersji nagrania, tamtą "wadliwą" wypuściłem w ludzi. Obecnie to skarb! No, ale w PRL nie myślało się kolekcjonersko, tylko człek pragnął dogadzać sobie nutami. Wkurzał się więc, gdy z racji wydawniczego niedbalstwa ich brakowało.
Mógłbym jeszcze napisać, jak kupowałem w Wawrzynku gorącą nowiznę "Deliver Us From Evil" - za pięć tysiaków. Nie pamiętam, ile licealnych zaskórniaków musiałem odłożyć. Na pewno wszystko od Babci, różnych ciotek oraz z Wawrzynkowych interesów. Na jedną płytę poszły wszystkie zasoby. Nie na nowe z Pewexu portki, lepsze szlugi, puszkowego Heinekena lub drogie pachnidła. Wszystko pochłonięte w chwilę na wymarzonego longplaya, bez którego po prostu nie mogłem żyć. Pamiętam tę chwilę, jak dziś. Moment, kiedy odpicowany w czarną skórę, z ułożonym fryzem na żel jegomość, otworzył skórzaną teką, z której na stół co moment lądowały same pieczątki (pieczątka, czyli zafoliowany egzemplarz). Tylko nowe, nowizny, pachnące jeszcze fabryką tytuły, na świeżo przywiezione z zagranicznych wojaży. Nieważne, czy nowe albumy Iron Maiden, Jethro Tull czy Roda Stewarta, każda po tyle samo, po pięć patoli. Równe stawki. Mój wzrok wpatrzony w torbę i dłoń pociągającą za sznurki. Co rzut, pięć czy dziesięć płyt, rozbieram wzrokiem okładki, ale niestety nie ma wymarzonych Budgie. Facio wyłożył już dobrych pięćdziesiąt tytułów, i wciąż nic. W końcu nie wytrzymałem: jest nowe Budgie? Wnet nastała cisza, błyskawicznie handlarz dał nura do torby ze skarbami. Rył w jej wnętrzach po okładkowych grzbietach szybciej, niż obecne czytniki do paskowych kodów. Po chwili, bez jednego słowa, z twarzą pokerzysty jego dłoń podsunęła pod mój dziób okładkę z błagalnie złożonymi dłońmi ściskającymi żółty kwiat wolności, na którym upragnione znajome logo Budgie oraz wymowny tytuł: "Deliver Us From Evil" . Dzieło wzywało do pokoju na świecie. Nakazywało: odstawcie broń, zdemilitaryzować koszary, otworzyć okna, przewietrzyć zło. A co jeszcze piękniej wyrażało usadowione w finale "Hold On To Love" - zatrzymaj miłość. Dlaczego nie chcesz jej zatrzymać? Zachowaj płonący ogień życia. Daj mu wszystko, co możesz. Ile? - zapytałem retorycznie. Wszak, jako giełdziarz świtałem odwieczną nadzieją, że skoro ma gębucha każdemu w Wawrzynku znana, może więc uda się ze stówę, może nawet dwie szczęśliwie wyrabatować. Ale nie nie, jeszcze raz nie. Nie ma zmiłuj. Twarde warunki gry. Dla każdego równe. Piątka - usłyszałem. Bez szemrania wyciągnąłem z tylnej kieszeni dżinsów uskładaną tygodniami piątkę, po czym szybko chapnąłem winyl, by czasem ktoś mnie nie przebił. Zawsze mógł się przecież znaleźć podobny napaleniec, który przebiłby ustaloną stawkę i dopiero byłoby po mnie. Centusiowanie nie popłaca. Płyta pod pachę i od razu do domu! Nie było już czego tamtej niedzieli szukać. Niczego lepszego nie miał prawa nikt tamtej niedzieli zaoferować. Sami widzicie Drodzy Państwo, jak wyglądały niektóre moje chwile szczęścia. Mam je zachowane. Są zalaminowane i zabezpieczone przed ewentualną biodegradacją. 

a.m.