W sobotę 15
kwietnia br. świat muzyki pożegnał gitarzystę Allana Holdswortha.
Informacja o jego śmierci dotarła do mnie dopiero we wczorajszych
późnych godzinach wieczornych, nie było zatem czasu na zastanowienie
się, czego bym pragnął wraz z Szanownym Państwem posłuchać w
"Nawiedzonym Studio". Postanowiłem zaczekać z tym do kolejnej niedzieli,
a wczoraj jedynie szepnąć słówko na szybko.
Allana
Holdswortha cenię za jego nieprzeciętność, za to: z kim i jak potrafił
grać, choć muszę już na wstępie zaznaczyć, iż ten przez wielu
zaangażowanych entuzjastów rocka muzyk, uważany za gitarzystę wybitnego,
niestety nie figuruje na żadnej płycie, którą kochałbym pełnią serca.
Może dlatego, że jakoś nigdy nie przepadałam za twórczością grup Soft
Machine czy Gong, tak samo jak przenigdy nie zasłuchiwałem się solowymi
dokonaniami Billa Bruforda, bądź Jean-Luc Ponty'ego. A to wszystko
przecież wykonawcy z kręgu muzycznych bezpośrednich zainteresowań
Holdswortha. Muzyka jazzowa, jazz-rockowa (za wyjątkiem Colosseum
!!!), czy jakkolwiek inaczej na rockowym gruncie pokręcona, to nie mój
krąg fascynacji. Dlatego trudno w pełni podziwiać mi i rozkoszować się
zapewne bajeczną techniką gry Holdswortha. Nawet jeśli do przetargu
dorzucę "jedynkę" supergrupy U.K. "U.K." - wydaną w 1978 roku, a zawierającą
kilka autentycznie
porywających
momentów, jak: "In The Dead Of Night", "Thirty Years" (tutaj Holdsworth
w siódmym niebie), "Time To Kill" czy "Mental Medication". Nie była to
jednak twórczość należąca do samego Holdswortha, albowiem rządził tam cały kwartet, w którym jeśli już, to jako osobowość
wyróżniłbym prędzej Billa Bruforda. Choć i ten zagrał w typowo jazzowym
stylu, który nie do końca wzbudza we mnie należyte emocje. Dlatego
nieporównywalnie bardziej przepadam za następną płytą U.K. "Danger
Money", którą wręcz kocham. Podczas, gdy wspomnianą "jedynkę", co najwyżej
doceniam.
Podobne odczucie odkąd pamiętam wywołuje we mnie debiut dwualbumowej formacji Tempest, gdzie obok Holdswortha zagrali
jeszcze dwaj muzycy Colosseum (perkusista Jon Hiseman oraz basista Mark
Clarke). Niestety, pomimo prog-rockowego rodowodu, nie było to granie
choćby przez moment tak dobre, jak wyróżnionych Colosseum. Owszem, można
i tutaj docenić klasę muzyków, jednak same kompozycje w żaden sposób
nie zapadały w pamięć i nie prosiły się o wieloemisyjność.
Dla
jasności: lubię sobie po dłuższych pauzach powracać do tych płyt,
jednak nie odczuwam pokusy, by poświęcić którejkolwiek z nich więcej
uwagi w radiowym eterze. Wiem, że być może ostro bluźnię, wszak znam
niemałą liczbę fanów prog rocka, którzy kochają się w "jedynce" U.K.,
ale piszę o osobistych odczuciach. Proszę dać wiarę, przez połowę
życia czyniłem starania, by dobić sympatią do powyższych niedocenianych przeze mnie albumów, ale
niestety....
Kilkanaście lat temu nabyłem na CD reedycję albumu "'Igginbottom's
Wrench" - angielskiej jazz-prog-rockowej grupy Igginbottom (pierwsze
profesjonalne kroki Holdswortha), którą trzymałem na półce dobrych kilka
lat. I dołożyłem wszelkich starań, z niezliczoną ilością podejść, by
dać się tej muzyce ponieść. Niestety, gdy tylko trafił się kilka lat
później kupiec, pozbyłem się cedeka bez najmniejszego żalu, nie czyniąc
sobie nawet zapasowej kopii na wypalance. Po prostu wiedziałem, że już
nigdy do tej muzyki nie wrócę.
Obok U.K. "U.K." oraz Tempest "Tempest", mam jeszcze w zbiorach dwie płyty, na których można usłyszeć gitarę Alana Holdwortha, a mianowicie: Level 42 "Guaranteed" oraz Krokus "Change Of Address". I z góry przeproszę, bo zamiast triumfalizmów, też poczuwam
się do szczerego rozgoryczenia. Otóż "Guaranteed" okazała się jedynie
sprawną techniczną płytą poprawnie grających, choć niemodnych już w tamtym okresie Brytyjczyków z Level 42. Choć trzeba uczciwie przyznać, iż dziełko akurat odniosło na rodzimych Wyspach umiarkowany sukces. Holdsworth w nim błysnął swym talentem w pięciu kompozycjach, jednak one same nie stanowiły za żadną szczególną atrakcję. Nie inaczej sprawa się przedstawiała względem szwajcarskich Krokus, którzy płytą "Change Of Address" bardzo zapragnęli zawojować Amerykę, a suma sumarum skończyło się na ogólnej komercyjnej klapie. Maestro Holdsworth błysnął tu jako gość gitarowym solo w finalizującej albumowej kompozycji "Long Way From Home". Nawet
niezłej, ale jeśli ktoś miał w pamięci płyty "Hardware" czy
"Headhunter", to nie przyszło mu do głowy przed nią skinąć.
Tak
więc, jak sami Państwo widzicie, nie mam żadnych osobistych
emocjonalnych uniesień względem gitarowego geniuszu
Holdswortha. Jeśli jednak tylko skoncentruję uwagę na jego technice,
zagrywkach, solówkach czy brzmieniu, to oczywiście słyszę artystyczny
przesmyk wielkości. Szkoda jedynie, że na tego poparcie nie kocham
choćby jednego nagrania z Jego udziałem. Nie wszystko i wszystkich da
się wielbić jedną miarą, co na pewno nie przeszkadza docenić Alana
Holdswortha. Właśnie urządziłem sobie wieczór z jego gitarą. Słucham,
podziwiam, przyodziewam szacunkiem...
Bill Bruford napisał, że Allan nie był łatwą i tuzinkową postacią. Dodając po chwili,
że czym by był jego geniusz, gdyby ten się wtapiał w tłumy. Wg
Bruforda, Holdsworth był muzykiem kreatywnym, niespokojnym i
nieustępliwym w dążeniu do doskonałości. Jawił się jako perfekcjonista w
poszukiwaniu idealnego brzmienia, o którym myślał nieprzerwanie.
W
imieniu "Nawiedzonego Studia" pragnę Ci Allan pięknie podziękować za
Twe muzyczne życie, oraz za wszystko, co pozostawiasz dla kolejnych
pokoleń. A teraz brnij do świata lepszego...
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"