JEFF LYNNE - "Long Wave" - (BIG TRILBY RECORDS / FRONTIERS) - ****
ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA - "Mr. Blue Sky - The Very Best Of Electric Light Orchestra" - (BIG TRILBY RECORDS / FRONTIERS) - ***
Jeff Lynne dawno już nie wydał żadnej płyty, choć przecież wciąż pozostawał muzykiem aktywnym.
W tym roku na przykład, wyprodukował świetną płytę Joe Walsha (muzyka z The Eagles) "Analog Man". Będąc na niej przy okazji również instrumentalistą. Z kolei, w latach minionych współpracował choćby z Bobem Dylanem, Tomem Petty, George'em Harrisonem, i wieloma innymi znakomitościami. Jednak świat przede wszystkim pokochał go za Electric Light Orchestra, którego to zespołu był niekwestionowanym szefem. Nie ukrywam, iż trochę było mi smutno na nieco łysawej muzycznej scenie, na której dotkliwie brakowało tego naprawdę niezwykłego kompozytora, charakterystycznego śpiewaka, a także doskonałego kontynuatora beatlesowskiej tradycji. Albowiem zawsze w jego piosenkach, pobrzmiewały nutki Wielkiej Liverpoolskiej Czwórki.
Nic nie sprawiło mi ostatnio większej radości jak wieść o nowej solowej płycie szefunia z Elektrycznego Światła Orkiestry. I niech się wypchają te wszystkie okropne mutacje z podejrzanymi nazwami, typu: ELO Part 2, lub The Orchestra, których mocno nadużywają dawni koledzy zespołowi Lynne'a. Szamocząc przy okazji szlachetną marką, jaką jest firma ELO. Zarezerwowana na wieki wieków dla jej właściwego sprawcy całego czynu.
Właśnie trafił na rynek jego solowy album "Long Wave", a jeszcze na dokładkę tego samego dnia, miała premierę druga płyta wyciągnięta spod pióra "wielkiego" Jeffa, o nieco mylącym tytule "Mr. Blue Sky - The Very Best Of Electric Light Orchestra". Można by na jego podstawie wywnioskować, że to typowy składak Elektryków. Otóż, nic bardziej mylnego. Owszem, jest to zbiór z dawnymi przebojami grupy, jednak zagranymi całkowicie na nowo. W dodatku z zupełnie innymi muzykami, głównie pozyskanymi w czasach ostatnich, choć pośród nich w kilku utworach w roli chórzystki wystąpiła Laura Lynne - córka szefa ELO. Jednak sam Jeff, zajął się tutaj niemal całością, tj. poza śpiewem zagrał praktycznie na wszystkich instrumentach, odstępując ledwie kilka partii - kilku zaproszonym muzykom, w ledwie kilku fragmentach - kilku piosenek. Że tak pozwolę sobie to ująć.
Album gór nie przenosi, lecz nie taki był jego cel. Muzykowi chodziło o przypomnienie jedenastu kompozycji w nowej otoczce. Dwunastym utworem na "Mr.Blue Sky" jest niewydany dotąd, i także nagrany współcześnie, fajny i przy okazji znany już fanom grupy utwór "Point Of No Return". Niewiele odbiegają te kompozycje od swych pierwowzorów, pomimo iż chyba każdy z nas, nie zamieniłby dawnych sprawdzonych, na te oto nowe. Album ten należy przyjąć jako miłą ciekawostkę, ukazującą wciąż dobrą formę lidera, a nie jako konfrontację utworów ze starych płyt - z tymiż nowymi.
Świetnie się słucha tej płytki, a ta zarazem stanowi godny wstęp do nowego etapu twórczego Jeffa Lynne'a.
W tym właśnie momencie właściwym wydaje się wreszcie nastawienie absolutnie nowego dzieła, jakim jest "Long Wave".
Gdy włożymy płytę do odtwarzacza, następuje konsternacja, bowiem jego licznik wskazuje, że oto przed nami 11 kompozycji, jednak łączny ich czas, to ledwie nieco ponad 27 minut grania. Niegdyś tak krótkie albumy wydawali Paul Anka czy Elvis Presley, ale było to ponad czterdzieści lat temu. A poza tym Król Rock'n'Rolla mógł sobie na to pozwolić, skoro takich "longplayów" serwował rocznie po trzy lub cztery.
Z drugiej strony, rozumiem też samego autora. Po co pchać się na terytorium niepotrzebnej dłużyzny i ewentualnej nudy, skoro lepiej przecie krótko i na temat.
A płyta jest bardzo piękna. Szczególnie nabiera rumieńców z każdym kolejnym kontaktem. Człowiek zżywa się z tymi piosenkami jak sam Lynne, który słuchał ich wszystkich w latach wczesnej młodości. Czyli, w epoce 50/60's. Oryginalne ich wersje zrobiły na nim tak wielkie wrażenie, że sam teraz postanowił nagrać to po swojemu. W stylu dobrze nam znanym, czyli z tą niepowtarzalną nutką beatlesowskiej melancholii, szczyptą piosenkowania z epoki tzw. przed-rock'n'rollowej, ale i samego rock'n'rolla nie pozbywając się wcale a wcale. O czym niech zaświadczy choćby przedostatnia kompozycja "Let It Rock" - w klimacie Chucka Berry'ego. Chyba najbardziej także tajemnicza co do swego pochodzenia, ale i piekielnie ważna w życiu Lynne'a, co zresztą sam mistrzunio podkreśla.
Pozostawiając jednak ten najdynamiczniejszy utwór, reszta jawi nam się raczej radośnie, spokojnie, nastrojowo, a przede wszystkim niespiesznie. Zupełnie jak świat widoczny choćby na tej starej widokówce, zdobiącej okładkę płyty, Bądź również piękny teledysk do otwierającego całość utworu "She" (piosenka Charlesa Aznavoura), w którym to clipie widzimy cudownie posklejany film ze starych "ruchomych" londyńskich (nie wiem czy tylko?) pocztówek.
Cały album został utkany z kompozycji cudzego autorstwa, jednak Lynne tak pokierował swym śpiewem, grą i aranżacjami, by każda z nich, mogła robić śmiało za ozdobę w repertuarze ELO.
Posłuchajcie Państwo proszę "Beyond The Sea" - Bobby'ego Darina. Piękna to piosenka sama w sobie, lecz jej nowa lynne'owska wersja nie pozostawia złudzeń, że trafiła teraz także we właściwe ręce. Trzeba być jednak sprawiedliwym, dlatego dodam jeszcze, iż niedawno Rod Stewart na piątej części "The Great American Songbook", także cudownie ją wykonał. Ponadto polecam bardzo "At Last" (Etty James), "So Sad" (The Everly Brothers)", czy wielki przebój The Idle Race'ów "Love Is A Many Splendored Thing" - bomba! Zresztą jest na "Long Wave" jeszcze jedna piosenka Race'ów, a jest nią "Mercy Mercy". Będąca zresztą w grupie tych żwawszych piosenek, wraz z następującą po niej "Running Scared" - Roya Orbisona.
Aby oszczędzić nudnawej wypisywanki poszczególnych kompozycji z "Long Wave", pozwolę sobie być może na nieco przesadne słowa, lecz prawdziwe, iż jest to przepiękna płyta !!!, na której lśnią wszystkie 11 piosenek.
Na koniec jeszcze tylko rozszyfruję sam tytuł albumu, którego "Długie Fale", odnoszą się do fal długich radiowego eteru, na których to nasz maestro wyławiał niegdyś te wszystkie skarby. Teraz i my możemy przeżyć wspólnie z Lynne'em taką sentymentalną podróż do czasów, w których rządziły takie oto właśnie niepowtarzalne piosenki, z zapamiętywalnymi melodiami, motywami, aranżacjami,..., czyli czymś co dzisiaj jest już niestety bardzo niemodne.
Dość, rozmarzyłem się, a boję się popaść w zbyt przesadną melancholię. A nie chciałbym w żaden sposób konkurować w tym względzie z kimś, z kim konkurować po prostu nie wypada.
P.S. To nie koniec "elektrycznej" przygody, albowiem już wkrótce do sprzedaży trafią kolejne płyty podpisane nazwiskiem Lynne'a. Otóż, po ponad 20 latach powróci jego solowy debiut "Armchar Theatre". Ponadto ukaże się zremasterowany "Zoom" , czyli ostatnia płyta prawdziwych Elektryków , wydana pierwotnie już ponad dziesięć lat temu. A na dokładkę, otrzymamy jeszcze koncertówkę pt. "ELO Live", właśnie z trasy po albumie "Zoom". Tak więc, Jeff Lynne zmartwychwstał na dobre, i niech już tak pozostanie.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)
nawiedzonestudio.boo.pl