To był krótki koncert. Ale nie mogło być inaczej. A nawet, nie powinno. Dan McCafferty jeszcze porządnie nie wyzdrowiał. To widać. Zapalenie płuc, które niedawno przeszedł, mocno daje się muzykowi we znaki. Ciężko się porusza, czasem wręcz szuka sił, a i powietrza. Nie ma żartów. Muzyk nie chce dawać po sobie czegokolwiek poznać, i tuszuje ten fakt, jak to tylko możliwe. Stara się śpiewać pełnią płuc - i śpiewa ! Choć gdy mówi, to nie można go często dosłyszeć. Delikatny głosik, z ledwością wydaje z siebie jedynie głośny szept. I bardzo trzeba nieraz uszu nadstawić, by cokolwiek zrozumieć. Na scenie, wokalista Nazareth jawił się jednak dwoma obliczami, gdy śpiewał - był niczym drapieżny orzeł, gdy mówił - wyglądał jak bardzo schorowany człowiek. A i tak starał się żartować, uśmiechać, spontanicznie reagować na okrzyki gdzieś tam dochodzące z tłumu. McCafferty jest także bardzo sympatyczny i ogromnie wyluzowany. Tak samo zresztą jak basista Pete Agnew. Obaj ci starsi panowie, co dobrze widać, nie żałowali sobie w życiu "rock'n'rolla". W każdym aspekcie znaczenia terminu "rock'n'roll". Muzycy nie silą się na pozerstwo, nie wychodzą przed szereg, po prostu znają swą wartość. Po tylu latach spędzonych na scenie nie muszą już swej wielkości udowadniać. Dają się wyszaleć o wiele młodszemu gitarzyście Jimmy'iemu Murrisonowi, a ten to umiejętnie wykorzystuje. Chociaż synowi basisty Pete'a Agnew, Lee Agnew'owi, pozwalają grać , ale ten czyni tylko co do niego należy. Czyli poprawnie trzyma rytm, fason, i tyle.
Na szczęście, klub Eskulap ładnie został dzisiejszego wieczoru zapełniony. Bałem się, by nie było pustek. Nie znoszę, gdy wykonawca gra do pustej sali, a ostatnimi czasy często bywałem na takich niewyprzedanych koncertach. Należy dodać, że niedzielna Budka Suflera oraz dzisiejszy Nazareth, frekwencyjnie wypadli pod tym względem bardzo dobrze !!!
Nazareth zaczęli show od intro, które dwa razy się zacięło. Tzn. taśma z nim, nie chciała ruszyć, ale dobra reakcja publiczności (śmiech + oklaski) przepędziły złe moce i pozwoliły rozwinąć się od tego momentu całemu przedstawieniu. Na początek poszło "Silver Dollar Forger" - z dawnego longplaya "Rampant"(1974). Tuż później "Telegram" - w takiej nieco skróconej wersji, ale z obowiązkowym "So You Wanna Be A Rock'n'Roll Star". Jeśli mnie pamięć nie myli, to następnie było "This Month's Messiah"- z nielubianej powszechnie płyty "The Catch"(1984). Nie wiedzieć dlaczego! Później już nie pamiętam dokładnie kolejności, ale były jeszcze: "Dream On" (zaśpiewane wspólnie z widownią), rewelacyjny cover Joni Mitchell "This Flight Tonight", a także trzy kompozycje z genialnej płyty "Hair Of The Dog", czyli: "Whiskey Drinkin' Woman", "Changin' Times" oraz kompozycja tytułowa.
W tym miejscu zakończył się koncert. Muzycy pięknie podziękowali i zaczęli zmierzać ku wyjściu. Upłynęła raptem godzina koncertu. Jak to, już koniec?! Pomyślałem, że McCafferty jest wykończony i panowie nie dadzą już rady niczego zagrać. Burza oklasków przywołała jednak Nazareth do żywych, a muzycy w podzięce dla rozentuzjazmowanego tłumu, zagrali jeszcze aż 3 utwory! I tu trochę pamięć może mi znowu zaszwankować, bowiem pamiętam, że ostatnim utworem było "Love Hurts". Zresztą wszyscy zareagowali entuzjastycznie na tę piękną balladę, pomimo iż McCafferty był już kompletnie wyczerpany i śpiewał ją dosłownie z płucami na agrafkach. Przed finałowym "Love Hurts", na bank było "Razamanaz". Natomiast co było pierwszym bisem? Poddaje się, gdyż trochę mi się wszystko już wymieszało. Wydaje mi się, że było "Night Woman", ale nie jestem pewien czy nie udziela mi się w tym momencie jakieś deja vu z poprzedniego wcielenia. Nieważne. Koncert był bardzo piękny, profesjonalny i wspaniale (czytelnie!!! + odpowiednio głośno) zrealizowany. To co było mankamentem przeciętnie zrealizowanej (pod względem nagłośnienia) Budki Suflera, tutaj było wręcz mistrzostwem świata!!! , i wzorem do naśladowania.
Jako support wystąpił kwintet Tri State Corner. Ciekawy, czadowy, młodzieńczy, w miarę melodyjny, aczkolwiek nie z mojej półki zainteresowań. Grali jak należy, choć to taki dzisiejszy rock z gatunku: kupa hałasu, mało klimatu i brakującego tego czegoś co pozostaje na dłużej. Mimo to, muzycy porwali publiczność, dostali gromkie brawa, i nawet nie schodząc ze sceny sami zaproponowali dwu-utworowy bis. Co do tej grupy, należą się jeszcze Wam, Moi Drodzy, dwie ciekawostki. Otóż, jeden z gitarzystów jest Polakiem, i przy okazji dzielnie tłumaczy szybko mówiącego do publiczności wokalistę. A ta druga ciekawostka, dotyczy drugiego gitarzysty, który przez większość koncertu grał na buzuki. To taki szarpany instrument mandolino-gitarowo-podobny, na którym kiedyś nagminnie przygrywali naszej Eleni, jej greccy muzycy z zespołu Prometeusz. Dodam, że Prometeusz był akompaniującym zespołem Eleni, dopóki artystka nie postanowiła firmować się solo. Ach, wybiegłem nieco w innym kierunku...
P.S. Dzisiejszy Poznański koncert, był ostatnim i 5-tym zarazem na Polskiej trasie zespołu Nazareth A.D.2012.
Przypomnę tylko, że pierwotnie grupa miała u nas zagrać 12 kwietnia tego roku, jednak z uwagi na zapalenie płuc Dana McCafferty'ego, przełożono wszystkie koncerty Polskie o półtora miesiąca.
P.S.2 Bardzo się cieszę , że zobaczyłem Nazareth na żywo. Pierwszy raz w życiu! Pomimo, iż było kilka okazji nieco wcześniej.
P.S.3 Podziękowania dla Bartka "Bacy" z Radia Afera , za bilet na tenże koncert. Tak na marginesie, pierwszy raz poprosiłem w życiu o bilet na koncert moje Radio, z którym jestem związany od 1994 roku. A zatem stało się to po ukończeniu w nim pełnoletności.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!)
nawiedzonestudio.boo.pl