czwartek, 12 kwietnia 2012

THE STRANGLERS - "Giants" - (2012) -

THE STRANGLERS - "Giants" - (Coursegood / earMUSIC / Edel) -  ***3/4



"Giants" jest płytą, która na pewno pozwala przyćmić tęsknotę za dawnymi Stranglersami. Tymi z epoki Hugh Cornwella. Szanse na powrót dawnego mistrzunia są tylko iluzoryczne, tak więc należy akceptować Dusicieli takimi, jakimi są.  W ostatnich nastu latach zdarzały im się płyty przeróżne, jak słabsza "Written In Red" (1997), przeciętna "Suite XVI" (2006), niezła "Coup De Grace" (1998) czy dobra "Norfolk Coast" (2004). Wreszcie i trafiła się znakomita. Nie piszę tych słów pod wpływem jednej chwili, a po kilku tygodniach przyjemnego słuchania "Giants".
Wszystko tutaj gra.  Zarówno muzyka, komunikacja, polot, fantazja, brzmienie, a co najważniejsze - kompozycje!  Nie chcę popadać w przesadny zachwyt, do którego zresztą mam skłonności, ale nie pamiętam kiedy ostatni raz naprawdę byłem w pełni usatysfakcjonowany ich muzyką.
Płyta rozpoczyna się bardzo niewinnie. Instrumentalny "Another Camden Afternoon", jest raczej zabawą brzmieniem i dialogami pomiędzy gitarą, basem, organkami i perkusją. Odnosi się wrażenie, że ta leniwie brnąca kompozycja ma tutaj robić za rozgrzewkę, a nie jakieś serio preludium. Fajnie się tego słucha, ale nic więcej. Tak naprawdę, to album ma dopiero się rozpocząć za chwilę. "Freedom Is Insane", cóż za wspaniałe otwarcie piosenkowego setu. Fajna melodia, którą na strzępy próbują porwać co rusz to wtrącające się instrumenty (solo organowe, później gitara i wciąż ładujący swą mocą bas - super!). Paradoksalne wydawać się może, że to czadowa kompozycja, lecz wcale nie brzmi ostro. O wiele drapieżniej prezentuje się następny w kolejności i tytułowy zarazem "Giants". Tutaj Stranglers zabrzmieli jak starzy znajomi z lat 70-tych. Tę nieco mroczną kompozycję "gubi" tylko ładny refren, taki w klimacie już następnej dekady.  Z kolei "Lowlands" naszpikowany został mocnym rytmem basu, niosąc ze sobą siłę solidnego punka. Miłą rolę odgrywają tutaj organy, które swym nieco knajpianym klimatem ciekawie współgrają z zadziornością całej reszty instrumentów oraz wokali Warne'a i Burnella. Pierwszą część albumu kończy znakomita piosenka "Boom Boom". Hit, aż się patrzy. Posiada on taki wymarzony koncertowy refren, dla rozentuzjazmowanych fanów, gdzieś tak najlepiej w okolicach finałowej części występu. Drugą część rozpoczyna "My Fickle Resolve", taki nieco senny kawałek, z powoli, lecz marszem idącą perkusją i ładnymi klawiszowymi wtrąceniami. Panuje tutaj taka błoga, wręcz deszczowo-londyńska atmosfera. Po tym fragmencie płyta znowu nabiera tempa. Typowo gitarowy "Time Was Once On My Side" mocno punk'uje, a jeszcze efektowniej nakładają się tutaj na siebie wokalne dialogi Warne'a i Burnella. Następuje starcie ukojenia z wrzaskiem. Ósmym fragmentem płyty jest "Mercury Rising". Ten oparty w dużej mierze na mocnych akordach gitary, słodziutkich wstawek klawiszy i melodeklamowanych partiach wokalnych utwór, robi najmniejsze wrażenie ze wszystkich tu obecnych, ale i tak słucha się go przyjemnie. Szczególnie z uwagi na bardzo ładną partię gitary gdzieś tam prawie pod jego koniec. No i pozostał nam deser. Dwie ostatnie kompozycje są fenomenalne, i śmiem nawet twierdzić, iż można je zapisać do "dusicielskich" pereł wszech czasów. Najpierw zaśpiewane po hiszpańsku tango, o stosownym tytule "Adios (Tango)", zagrane z niebywałym kąsem i pazurem. A używając języka r'n'rollowego , po prostu z jajami! Fenomenalny rytm, melodia, słowem całość wpada w ucho już na zawsze. Warto dodać, że ostatnie nieco ponad pół minuty, podane w romantycznej formie, powinno zachwycić wszystkich nostalgików, albowiem tworzy się tutaj przy okazji odrębna i zarazem prześliczna melodia.  Na finał powędrował "15 Steps". I to on jak na razie pozostaje jednym z moich utworów tegoż roku. Ten oparty na skocznym i jednostajnym rytmie utwór nie pozwala ustać spokojnie w miejscu. Zwrotka prowadzi się niczym poranny trucht, by w szarpanym refrenie ruszyć do zmasowanego boju. A to co zrobili tutaj w środkowej części panowie Warne (na gitarze) oraz Greenfield (na instr.klaw.), nie znajduje we mnie słów uznania. Coś absolutnie obłędnego!
W ten oto sposób nadszedł koniec mojego rekomendowania tej znakomitej płyty. W moim odczuciu jednej z najlepszych w ich karierze. Niech żałują ci, dla których Stranglersi przestali się liczyć po 1990 roku.  Osobiście hołduję zasadzie: "nie wierz gębie, połóż na zębie", przez co rzadko pozwalam , by umknęło mym uszom coś wyjątkowego. Jak choćby to.
P.S. Do limitowanej edycji "Giants", oprócz pięknego digipacka, dorzucono dodatkową akustyczną i naprawdę bardzo wyborną koncertówkę "Acoustic Set Convention 2011 Live". Nie bywam zazwyczaj fanem takiej formy przekazu, lecz tej płytki słucha się naprawdę miło, pomimo iż króluje na niej brzmienie elektrycznego pianina, basu i gitary akustycznej, a i także dobór utworów wydaje się stać nieco w opozycji do największych przebojów.


Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)

nawiedzonestudio.boo.pl