sobota, 4 marca 2023

nie żyje David Lindley

Odszedł David Lindley - niezwykle dobry gitarzysta, co też w ogóle w instrumentach szarpanych potężnie ceniony wieloinstrumentalista.
Zaczynał w psychodelicznej formacji Kaleidoscope, tej amerykańskiej oczywiście, bo jak wiemy, o tej samej nazwie, w tym samym czasie działała też ekipa brytyjska, notabene także psychodeliczna. Z jedną różnicą, Anglicy nawiązywali do Beatlesów, zaś Kaleidoscope współtworzeni przez Lindleya byli zafascynowani wschodnim folklorem, a konkretnie: tureckim. To była druga połowa lat sześćdziesiątych, więc myślę sobie, iż mało kto dzisiaj o tym będzie pamiętać.
Dla mnie David Lindley, to przede wszystkim czasy Jacksona Browne'a i wiele wspaniałych momentów zapisanych na jego płytach z lat 70'. Choć wiadomo, nie tylko. Opus magnum muzycznego związku Lindleya z Browne'em pojawia się w finale albumu "Running On Empty", czyli dwa koncertowe i zarazem połączone ze sobą nagrania: "The Load-Out" oraz "Stay". W tym ostatnim Lindley nawet zaśpiewał pierwsze partie wokalne, pomimo iż głównymi głosami, obok niego oraz wiadomego Jacksona Browne'a, była jeszcze Rosemary Butler. Wszyscy jako lead vocals. To jest fantastyczna płyta, najbardziej ceniona w dorobku Browne'a, a co ciekawe, w założeniu miała być tylko ciekawostką powstałą z przeróżnych 'paproszków'. Chodzi o to, iż nie było tu żadnej spójnej sesji czy jakiegoś konceptualnego zamysłu, ponieważ na repertuar składały się nagrania z ostatniej trasy koncertowej, jak również towarzyszące całej tej aurze trasy, występy z pokojów hotelowych, z autobusu bądź zza kulis. Całość podana na żywo, naturalnie, bez żadnych dogrywek czy innych poprawek. I do dzisiaj jest to najlepiej sprzedający się album Jacksona Browne'a. Duży w nim udział właśnie Lindleya, który przepięknie zagrał na gitarze hawajskiej oraz skrzypcach.

Oczywiście jego współpraca z Jacksonem Browne'em to tylko jeden z epizodów bogatego dorobku, bo i na usta ciśnie się kooperacja z np. Lindą Ronstadt, Warrenem Zevonem czy Ry'em Cooderem, ale mamy go także na niedawno zaprezentowanej w Nawiedzonym Studio wspólnej płycie Davida Crosby'ego z Grahamem Nashem "Wind On The Water". I tego typu bliskich memu sercu albumów z udziałem Lindleya jest jeszcze nieco, weźmy więc do grona perełek, także fantastyczne Roda Stewarta "Atlantic Crossing" czy równie mocarne, choć z innego gatunku, a i sporo mniej osławione "Freight Train Heart" - kapitalnego wydzierusa, Jimmy'ego Barnesa.
David Lindley posiadał swój zespół El Rayo-X. Mam z tego związku pierwszą i najsłynniejszą ich płytę - proszę spojrzeć na foto - jednak to już kompletnie inna, bo i w ogóle różna, różnista, niekiedy zabawna, innymi razy odjazdowa w lekkim brzmieniu muzyczka. Sporo odległa stylowo, niż zdaje się nam zasugerować ta w miarę rockowa okładka, plus kilka zgromadzonych na tym albumie nazwisk, jak: Ian Wallace, Jackson Browne czy Garth Hudson. Przyznaję, trzymam to muzyczne dziwactwo raczej z uwagi na nazwisko oraz duży szacunek wobec twórcy, natomiast słuchać tego nie potrafię i nawet, gdybym oprócz winylu posiadał to także na kompakcie, nie sądzę, bym odważył się wyemitować cokolwiek w mojej audycji. Przerażają mnie niektóre rytmy reggae, calypso albo karkołomne beat/rock'n'rollowanie. Chyba za dużo tu luzu, którego kompletnie nie chwytam, aczkolwiek 6-strunowy bas oraz gitara slide w "Your Old Lady" bez kozery bombowe! Zatem, pomimo iż El Rayo-X, jak na moje ucho okropne, nie lekceważyłbym umiejętności tego Pana i już teraz nakłaniam do posłuchania jego gitarowych uniesień u wszystkich artystów, których wymieniłem powyżej.
Dobrze znany Warren Haynes, bodaj wczoraj powiedział: "Dave był prawdziwym stylistą i wyjątkowym głosem na każdym instrumencie. Szczególnie jego gra na gitarze hawajskiej miała na mnie duży wpływ".
Zagram coś jutro po 22-giej na moim aferowym FM. Polecam dobrze się wyspać, bo w ogóle będzie dużo dobrego.

a.m.


"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"