Ze sporym opóźnieniem wlepiam się w ostatnich Foo Fighters - "Medicine At Midnight". Przede wszystkim podziwiam często niekonwencjonalną grę na bębnach zmarłego niedawno Taylora Hawkinsa. W zasadzie grał tak różnie, jak pozwalał na to repertuar, choćby tej niedługiej płyty. Rewelacyjny numer tytułowy - dynamiczny, zadziorny, przebojowy, z fajnym impulsywnym graniem na basie Nate'a Mendela. Choć ostrzej i niekiedy BlackSabbath-Nirvanowo bywa w "No Son Of Mine". To niesamowite, jak celująco Dave Grohl po śmierci Nirvany przesiadł się z perkusji na gitarę i do śpiewania. W nagłówkowym "Medicine At Midnight" rozdziera płuca, a gitara solowa chodzi jak u moich ejtisowych melodic'rockowców i tyciu kradnie od Dire Straits. Ale przyjemnie szarga też "Shame Shame". Fajnie się w kilku momentach rozkręcając z początkowej niewinnej funkrockowej bujanki ('będę jęzorem, który Cię wessie, kolejną podskórną drzazgą, jeszcze jednym sezonem samotności'). No i dobry finał, czym "Love Dies Young". Ten numer znam od samego początku, i od zawsze lubię, choć płytę musiał mi podarować Syncio, bym wreszcie postawił na półce. W "Love Dies Young" przestroga - 'miłość umiera młodo i nie ma jej odratowywania. Gdy odejdzie, nie ma usuwania usterek - to gorzki pocałunek'.
Prosty rock, o spektakularnej sławie. W tym konkretnym przypadku zmajstrowany w Los Angeles, a więc w miejscu platonicznie 'podkochiwanym'.a.m.