Przed parunastoma godzinami Pink Floyd opublikowali w sieci - łapiące za serce - premierowe "Hey Hey Rise Up". Obecni Pink Floyd to już tylko David Gilmour i Nick Mason, plus "dodatkowo udział wzięli". Zapewne okrojeni do połowy Floydzi nadal by milczeli, gdyby nie chęć dorzucenia się na rzecz Ukrainy. Nieważne to jednak teraz, posłuchajmy, bo utwór wspaniały. Gilmour z dobrze sobie znaną wrażliwością pieści gitarę, zaś w roli wokalnej niejaki Andriy Khlyvnyuk - nieznany mi dotąd muzyk ukraińskiej formacji Boombox. Nazwa trochę kojarzy mi się z holenderskimi Brainbox. Tamten "Focus'owy" i dawno niesłuchany zespół zdecydowanie do odświeżenia.
Powstały do "Hey Hey Rise Up" teledysk, opiewa w wojenne kadry, co zresztą dobitnie pasuje do wokalisty, który brał czynny udział w tej wojnie, zostając raniony odłamkiem w twarz. Zakupiony z piosenką plik audio zasili Ukrainian Humanitarian Relief, czyli ukraińską pomoc humanitarną. Liczę, że z czasem nagranie zostanie też upamiętnione na fizycznym nośniku, za który myślę, wielbiciele grupy dorzucą się jeszcze kilka pensów chętniej.
Joe na długo tu jeszcze przed związkiem z pewną Białorusinką, która popchnęła jego serce w stronę fascynacji panami Łukaszenką oraz Putinem. Zresztą, Joe chciał nawet zamieszkać w Białorusi, uważając tamten kraj, tamten system, jako swoje przeznaczenie, lecz, jak wiemy, w podobne mentalne tarapaty powpadali też Depardieu, Bregović czy modny wśród radiowych trójkowiczów Nohavica. No, może ci dwaj ostatni, jakby nieco lżej, albowiem nie deklarowali jednak zrujnowania życia w kraju sierpa i młota, a jedynie nie opierali się przed konfetti uznaniowymi laurkami od obecnie panującego na Kremlu kolejnego cara.
"Odyssey" najlepiej rozeszło się w rodzimej (wobec wikingowego Yngwiego) Szwecji. Dobrych kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy. Jednak nie wiemy, ile nakładu dodrukowano w należącym do RWPG bułgarskim Balkantonie. Nikt w tamtych latach tego nie liczył, nie kontrolował. A bułgarska 'licencja' "Odyssey" rozchodziła się w paru krajach Układu Warszawskiego, w tym całkiem nieźle w Polsce, podobnie zresztą, jak radzieckie "Trilogy". Czyli wcześniejsze dzieło Malmsteena. Z wówczas jeszcze na wokalu urzędującym Markiem Boalsem. Pamiętacie kapitalny instrumental na finiszu? Jego tytuł "Trilogy Suite Op: 5". Jarali się nim wszyscy ówcześni metale, którzy przez moment poczuli unię pomiędzy hałasem a muzyką klasyczną.
Warto pamiętać, iż na Odyssey" mamy paru niezłych grajków. Choćby, na niemal połowie albumu dyżurujący basista Bob Daisley - znany z Rainbow, Uriah Heep, czy wczesnego Ozzy'ego Osbourne'a, a i genialnej płyty Gary'ego Moore'a "Run For Cover". Ale mieliśmy tu jeszcze klawiszowca Jensa Johanssona, późniejszego muzyka Stratovarius, a i też niedawnego gościa na najnowszym dziele Arjena Lucassena "Revel In Time" - w jego kolejnym obliczu projektu Star One.
Yngwie zapytał o nasze ulubione fragmenty "Odyssey"? Nie odpisałem, no bo kogo w tak rozwlekłej społeczności obchodziłby gust Andrzeja Masłowskiego, jednak wobec Szanownych Nawiedzonych poczuwam się, co i pragnę. Od zawsze najbardziej pociągał mnie środek albumu. Z lekkim przechyłem na drugą jego część. Taki sznur czterech utworów, jednym ciągiem następujących jeden po drugim - "Riot In The Dungeons", "Deja Vu", "Crystal Ball" oraz "Now Is The Time". Jakby wyczarował sprawny karciany szuler. Mocna kareta. Z pikowych asów. No chyba, że preferujemy odmianę tej gry z wyższością kiera. Ale to już, jak kto lubi, byle nasza forsa.
Całe "Odyssey" klawe. Zdecydowanie album na dziś!
a.m.
Czytaj więcej na https://muzyka.interia.pl/wiadomosci/news-andrij-chlywniuk-z-boombox-ranny-podczas-walk-pod-kijowem,nId,5920637#utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox
Czytaj więcej na https://muzyka.interia.pl/wiadomosci/news-andrij-chlywniuk-z-boombox-ranny-podczas-walk-pod-kijowem,nId,5920637#utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox