poniedziałek, 17 września 2018

Czterdzieści lat minęło...

Fenomen Kiss'ów pojąłem z pewnym poślizgiem. Gdy na przełomie 1978/79 roku poznawałem na morgi granie spod objęć Black Sabbath, Nazareth czy Uriah Heep, uważałem Kiss za mięczaków. Co prawda, podobał mi się ich wizerunek, a i muzyka rzecz jasna, to jednak pomimo słusznego imagu, samo granie wydawało mi się nazbyt miękkie. Może dlatego, że ubzdurałem sobie, iż musi to być heavy metal. Upewniały mnie w takim myśleniu liczne wizyty zespołu na okładkach wszelakiej maści rockowych, jak też heavy-rockowych pism. Poza tym, ekipy Simmonsa-Stanleya-Frehleya-Crissa słuchali zadeklarowani metale, więc nie wystawałem przed szereg ze zgoła innymi spostrzeżeniami. Co w zasadzie było podważać, skoro muza zarąbista, a na świat właśnie wylęgł kapitalny album "Dynasty". Zakochałem się w nim po uszy, i tego uczucia nie odebrały mi coraz liczniejsze siwe włosy, przemiany duchowe, jak też geopolityczne losy świata. Wiem, że "I Was Made For Lovin' You" grano w dyskotekach oraz na domowych prywatkach, no i co z tego? Trudno się dziwić, przecież był to taki hit, że...
Dążę jednak do wydarzenia z 18 września 1978 roku, kiedy "Dynasty" dopiero zapładniano, a przedsionkiem do niego objawiły się światu cztery inne płyty, zaopatrzone w logo "Kiss". Przeważnie ze spiczastymi "s-kami", niczym błyskawice. W zespołowym logo do złudzenia nasuwającymi skojarzenia z organizacją SS. Dlatego w Niemczech owe "s-ki" zmiękczono, jednak na okładkach reszty globu powiewały prawowite esesmańskie.
Na każdej okładce inna Kiss'owska twarz, także odpowiednie imię i nazwisko, oraz niezależny repertuar względem zespołowego. Wszyscy dostali wolną rękę, na zasadzie: nagraj co i z kim chcesz. Dzięki temu zabiegowi można było przyjrzeć się prawdziwym umiejętnościom kompozytorskim u każdego z osobna. Mimo wszystko, chyba każdy sympatyk Kiss spodziewał się stricte rockowego i zadziornego Frehleya, drapieżnego Simmonsa, romantyczno-ckliwo-rockowego Stanleya oraz odrealnionego od swoich kolegów, nie zawsze rockowego, a niekiedy wodewilowego Crissa. Rzeczywistość w pewnym sensie spełniła powyższe wyobrażenia, jednak każda z płyt ominęła prawdziwy potencjał jej twórców. Żadna nie zaoferowała repertuaru dorównującego atrakcyjnością płyt "Destroyer", "Kiss" czy "Love Gun". Wyjątkiem spory Stanley'owski hit/ballada "Hold Me, Touch Me (Think Of Me When We're Apart). Jednak - choć piosenka cudowna!!! - zdecydowanie był to hiciorek dla dziewczyn, które beczały w poduchę po świeżym zerwaniu z chłopakiem.
Wówczas każdą z owych Kiss'owskich solówek uważałem za kichę, jednak z biegiem lat... No właśnie, im człek starszy, tym więcej dostrzega. I choć nie przewidziałem w tym tekście recenzowania albumów, to muszę przyznać się do mej słabości względem wczoraj zaprezentowanego Paula Stanleya. Nie tylko wyróżniam jego dzieło spośród całej karety, lecz Paula zawsze spośród całej ekipy lubiłem najbardziej i lubię do dzisiaj. I nic na to nie poradzę. W tym miejscu koniecznie muszę zaznaczyć, iż Peter Criss jest u mnie na miejscu nr 2, jeśli chodzi o zestaw czterech longasów z przywołanego 18 września, roku 1978. Proszę zaufać staremu druhowi Masłowskiemu, jednocześnie odpuszczając sobie jęki wszechobecnych zespołowych "znawców", którzy od zawsze biednemu i zarazem niedocenianemu "człowiekowi-kocie" (The Catman), zarzucali niewyjaśnioną racjonalnie niewyrazistość. Bzdura niepojęta. Nie można tak nawet pomyśleć o kimś, kto przecież zaśpiewał niespełna trzyminutowe cudo, jakim "Beth". Jedna z najbardziej poruszających pieśni w dziejach naszego globu. Po takim "występku" sądzę, że niejeden Kisiarz wypatrywał wówczas na solówce Crissa czegoś równie przejmującego, choć nie czyniąc tego na głos wyrażanymi myślami. Kolejnego "Beth" nie znalazł nikt, bowiem takie rzeczy powstają tylko raz - nie ma repety. Na szczęście w zamian Człowiek Kot zafundował dwie inne, niewiele ustępujące tamtej piosence, piękne ballady: "Easy Thing" oraz "I Can't Stop The Rain". Wczoraj zabrakło na nie czasu, choć były na nawiedzonym stole - za przyczynkiem obecnej w studio czarnej płyty. Muszę kuchę naprawić, a Szanownych Państwa koniecznie nakłonić do posłuchania całej czwórki jubilatów. Najlepiej jeszcze dziś, wszak jutro już tylko tort, świeczki i życzenia. Czterdzieści lat minęło...






Andrzej Masłowski
 

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"