czwartek, 27 września 2018

50 lat temu Led Zeppelin rozpoczęli nagrywanie "Led Zeppelin"

27 września 1968 roku, Led Zeppelin zaszyli się na najbliższych kilkadziesiąt godzin w londyńskich Olympic Studios, celem nagrania debiutanckiego albumu. Od tamtej chwili właśnie mija pięćdziesiąt lat. A, że świętowanie rocznic ostatnio w modzie, to i ja o tak znaczącej nie mógłbym zapomnieć.
Przeczytałem gdzieś, że niektóre rozgłośnie radiowe skrzyknęły się, by dzisiaj o jednej porannej godzinie wyemitować "Stairway To Heaven". Przepraszam, dlaczego "Schody Do Nieba"? Z moich obliczeń wynika, że celebrowanie rocznicy tej kompozycji przypadnie dopiero za trzy lata. Skoro więc mowa o "jedynce" Led Zepps, to dlaczego nie, dajmy na to utwór "Good Times Bad Times"? Byłoby przecież stosowniej. Tym bardziej, że ów niespełna trzyminutowy kawałek rozpoczyna cały Led Zeppelin'owski płytowy dorobek. Równie dobrze można by także zaserwować "Communication Breakdown", by nie czerpać z coverów, typu: "You Shook Me" lub "Babe, I'm Gonna Leave You". Coś nie mają wyczucia ci nasi radiowcy. Rozumiem, że "Stairway To Heaven" jest powszechnie najbardziej znaną kompozycją spółki Page/Plant, niemniej w tym konkretnym przypadku nadawanie jej przy takiej okazji pasuje, niczym koło od kolarzówki, do dumy NRD-owskiej motoryzacji, P70.
Chyba nie ma fana muzyki rockowej, który nie znałby okładki z płonącym Hindenburgiem. Okładki przedstawiającej płonący sterowiec, który był dumą ówczesnych Niemiec - jako objawienie myśli technologicznej oraz luksusu. Upadek sterowca, nie tylko utrwaliły kamery, ale i również sporządzony na jednym z filmowych kadrów rysunek, który właśnie ozdobił płytowy debiut Planta-Page'a-Jonesa-Bonhama.
Podobno owa okładka z Hindenburgiem miała być przeznaczona na jedno z dzieł The Who - tak przynajmniej twierdził basista John Entwistle. Historia jednak napisała inny scenariusz.
Płytę najpierw wydano w Stanach (styczeń 69), natomiast na Wyspach dopiero pod koniec marca. Amerykanie byli uprzywilejowani, ponieważ wiązało się to z pierwszą wizytą Led Zeppelin w USA. Opłacało się wysłać lokalnym amerykańskim didżejom kilkaset kopii płyty, gdyż już w pierwszych dniach po premierze sprzedano jej kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy, a i koncerty okazały się sukcesem.  Natomiast w Wielkiej Brytanii, bardzo inteligentnie powiązano okładkę płyty wraz z muzyką, dzięki czemu dzieło reklamowano: "Led Zeppelin - jedyna szansa na odlot". A odlot tkwi już w inicjującym całość "Good Times Bad Times". Proszę posłuchać śpiewu Planta, Telecastera Page'a i prawdziwego po bębnach walenia Johna Bonhama - potęga! Później do głosu dochodzi piękna cover/ballada "Baby I'm Gonna Leave You" - kompozycja oparta na utworze tradycyjnym, choć przypisuje się ją Anne Bredon, natomiast Jimmy Page zachwycił się piosenką za sprawą wersji Joan Baez. Jaka zresztą z tego ballada, przecież bywają tu momenty, gdy Panowie biją głową o sufit niebios. Podobnie bywa w kolejnym na płycie, tym razem zdecydowanie bluesowym coverze Williego Dixona "You Shook Me". Sześć i pół minuty, i cóż za klimat drżących klawiszy Johna Paula Jonesa, emocjonalnej gry Bonhama, na której tle wschodzi gitarowe solo Page'a, a jeszcze nie zapomnijmy o stękającym śpiewie Planta i jego pięknej partii na harmonijce. Stronę A kończyło podniosłe, także sześcio- i półminutowe "Dazed And Confused". W oryginale folkowy kawałek Jacka Holmesa, który tutaj wzniósł się na kopiec wielkiego rocka. To jeden z tych numerów, w których Page zagrał na gitarze smyczkiem. I tak oto kończy się pierwsza strona tej przecudnej płyty. Płyty, której właśnie sobie po raz kolejny słucham. Przede mną jeszcze cała druga strona. Równie piękna, choć już jakby nieco inna. Lecz jej opisywać nie będę. Posłuchajmy jej wspólnie, zamiast niepotrzebnie tyle gadać. W ogóle, czasem na tle muzyki dostrzegam za dużo gadania, a przecież człowiek rzadko miewa złote myśli, które wybijają się ponad muzyczne arcydzieła.
Nie pamiętam, kiedy dokładnie poznałem jedynkę Led Zeppelin. Musiało to być na przełomie 1977/78 roku, choć bardziej obstawiam ten młodszy rocznik. Pamiętam natomiast, który kolega wspomniał mi o tym zespole, a jednocześnie przypominam sobie ciary na plecach po wysłuchaniu całości. Bo miałem Drodzy Państwo w życiu dużo szczęścia, iż najlepsze zespoły poznawałem od najlepszych płyt, dzięki czemu dałem się zatopić na zawsze w morzu muzyki. I nie chcę, by ktokolwiek próbował mnie ratować.
Przyznam, że nie bywam entuzjastą celebrowania muzycznych rocznic. A już w ostatnim czasie nawet mnie one trochę drażnią. Coraz więcej na horyzoncie komputerowych kalendariów, czyli ludzi, którzy kroczą po nich za przyczynkiem polajkowanych w necie stron. Później na ich podstawie słuchają narzuconej im muzyki, jednocześnie wymuszając podobne postępowanie u innych. A, że nie ma dnia bez jakiejś rocznicy, czy to albumu, singla, piosenki, koncertu, okładki, producenckiego udziału, itd... itd..., to w zasadzie trzeba by odstawić normalne słuchanie muzyki - na zasadzie: na co naprawdę dzisiaj mam ochotę - na rzecz sprzyjania wszelakim jubilatom. Dlatego blokuję na Facebooku ludzi, którzy cierpią na tego typu przypadłości. Męczą mnie te ich nieustanne czerwone kokardki na każdym rocznicowym wydarzeniu. Bo rozumiem świętowanie "jedynki" Led Zeppelin, lecz już dla przykładu "Cody", kompletnie nie. A głowę daję, iż w 2032 roku uczyni się z niej na FB arcydzieło.
Ale dzisiaj... dzisiaj wyjątkowo fajnie jest posłuchać "Led Zeppelin". Który to już raz? Setny, dwusetny... ?





Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"