środa, 26 września 2018

bryczką po...

Zaledwie trzy orzechy znaleźliśmy z Żoncią podczas wczorajszego spaceru. Ale nie tylko my jesteśmy amatorami ich poszukiwań. Drzewo coraz dotkliwiej opustoszałe, więc raczej już po nich.
Wszystko w tym roku przyspieszyło, w ubiegłym pamiętam, że zbieraliśmy je jeszcze w połowie października.
Nieco wcześniej razem podjechaliśmy do Media Markt po bilety na koncert Chrisa De Burgha. Niestety, okazało się, że pobliska sieciówka nie współpracuje ze stosowną dla tego wydarzenia agencją koncertową, więc skończyło się na przymusowym zakupie internetowym. W moim przypadku bileto-premierowym. Dotąd nie musiałem drukować biletów na domowym sprzęcie. Upiornie to wygląda. Jakaś płachta A4, tu sobie wytnij, tu zegnij, itd... Wyzbyte ducha i estetyki, natomiast idealnie dopasowane do sprzyjających bylejakości czasom, w których przypadł nam życia zaszczyt. Ponadto okazało się, że do ceny biletu przymusowo doliczono kilkuzłotową opłatę manipulacyjną, więc nie dość, że brzydziej, to jeszcze drożej. Nieważne, grunt, że bilety są.
Odwiedził mnie najważniejszy muzyczny kompan z czasów podstawówki. Nie widzieliśmy się kopę lat, podczas gdy na przełomie 1978-1981 nie potrafiliśmy bez siebie żyć. Uwielbiałem ten jego pokoik na drugim piętrze okazałej willi przy Szydłowskiej. Noo, ten jego pokoik, był jak trzy moje w wieżowcu.
Przemek - jak na tamte lata - miał cholernie przyzwoity sprzęt, który w jego warunkach się jeszcze lepiej sprawował. Dodatkową atrakcją dla słuchanej u niego muzyki, stawał okienny widok na ogród oraz willowe osiedle, gdzie oczom ukazywały się nie tylko wdzięki natury, ale i również trochę lepsze garaże i samochody. Szczególnie takie widoki przykuwały, gdy w sąsiedztwie moich osiedlowych trzepaków czy podwórka, zazwyczaj królowały syrenki, trabanty i tylko okazjonalne duże fiaty.
Każdej niedzieli razem chadzaliśmy do Wawrzynka. Tam zdobywaliśmy nowe zachodnie płyty, a później na przemian w swych domach je odsłuchiwaliśmy. Gust mieliśmy podobny, więc nikt nikogo nie przekonywał do reggae lub jazzu. Przemkowi, pomimo nagromadzonego arsenału, nadal było mało, także przegrywał z radia co popadnie. Dzięki temu odkrywał dla nas obu nowe zjawiska. To była chłonność (i jednocześnie zachłanność) na muzykę, której nie było w sklepach. Właśnie u niego po raz pierwszy w 1979 roku usłyszałem Flash And The Pan. Ależ to był kosmos. Australijczycy swoim brzmieniem wyprzedzili epokę o kilka dobrych lat. Ich pop/elektronika, bliska raczkującym Ultravox, Human League oraz Gary'emu Numanowi, odstawała o miliardy lat od oferty telewizyjnego koncertu życzeń, Opola i Sopotu, a i przecież prawdziwi giganci z list przebojów, także jeszcze szczali w majty.
Obecnie Przemek jest poważnym dyrektorem, jeszcze poważniejszego przedsiębiorstwa. Codziennie zakłada ukrochmaloną śnieżnobiałą koszulę, pasujący pod kolor majtek i skarpet garnitur, oczywiście równie elegancki czysty płaszcz, ale jednocześnie nie słucha już muzyki z fizycznych płyt. Nie ma na to czasu. Życie w biurze i aucie odbiera wygodny fotel i dobre stereo. Na szczęście jednak w ogóle czegoś tam słucha. Gdzieś pomiędzy wierszami zalatanej prozy życia. I jak twierdzi: nadal odkrywa, gdyż pociągają go skrywane artystyczne piękna i wszelakie twórców fascynacje. Samo zbieractwo płyt nie kręci go już jednak ani trochę. Na co dzień korzysta ze strumieni, bo jak twierdzi: tam jest wszystko, a nawet jeszcze więcej.
Coraz częściej zauważam, jak z moim światem i moimi zabawkami zostaję za plecami innych. Wszyscy wydorośleli, wyrośli z błyskotek, tym samym umiejętnie wstrzeliwując się w szybkie procesory i serwery, a tylko ja nieprzerwanie podążam lubianą bryczką, po wyboistej drodze, w sobie tylko dobrze znanym kierunku.





Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"