poniedziałek, 4 czerwca 2018

YES feat. ARW (JON ANDERSON, TREVOR RABIN & RICK WAKEMAN) + support SBB, niedziela 3.06.2018, Warszawa, Park Sowińskiego

Warszawa Wola - dotąd chyba nigdy nie byłem w tej części Stolicy, a to właśnie tam mieści się przyjemny Park Sowińskiego - cel wczorajszej podróży. Choć celem, zdecydowanie koncert legendarnych Yes. Grupy, która obecnie stoi podzielona na dwa obozy. W pierwszym, tym z oryginalnym logo Rogera Deana, m.in. gitarzysta Steve Howe, zaś niezastąpionego Jona Andersona, w sposób nieudaczny próbuje imitować słabiutki Jon Davison. W drugiej ekipie, która ponad wszystko zasługuje właśnie na pierwszy sort, działają: wokalista Jon Anderson, gitarzysta Trevor Rabin oraz instrumentalista klawiszowy Rick Wakeman. Same legendy. Bywało jednak, iż w przeszłości niejednokrotnie stojące po przeciwnych stronach barykad. I tu mam na myśli Trevora Rabina, który podniósł w latach 80-tych grupę do rangi list przebojów, a i w kolejnej dekadzie również bywało, że dyktował warunki. Jego "rywalem" legendarny Rick Wakeman, którego należy obarczyć odpowiedzialnością za wczesny okres (choć też nie do końca stabilny - vide czas Patricka Moraza), ten od czwartej płyty "Fragile", aż po pełne wdzięku "Tormato". Maestro później przemiennie do grupy dołączał, odchodził, a pomiędzy wierszami zmagał się z nadużywaniem alkoholu, bądź inicjował niezliczone projekty autorskie, o których wiedzą już tylko najzagorzalsi oddani.
Yes dźwigają zawiłą historię, jednocześnie fascynującą. Jej obecny etap wydaje się równie intrygujący, co wszystkie wcześniejsze, i zapewne on także zapisze się złotymi zgłoskami w zespołowych dziejach. 
Autostradą A2 na niektórych odcinkach można gnać przynajmniej sto pięćdziesiąt na godzinę, przez co odległość pomiędzy Poznaniem a Warszawą wbrew niezmiennym wykresom znacząco szczupleje. Nie to co dawne człapanie pseudo drogą szybkiego ruchu w kierunku Konina, by kolejne dwieście kilometrów stanowiły za prawdziwą mordęgę.
Wczorajsza podróż jawiła się pełną paletą barw: od zachmurzonego nieba i towarzyszącego mu dotkliwego zaduchu, poprzez prawdziwe gradobicie, aż po klarownie czyste niebo. Warszawa w słońcu. Teraz pojmuję, dlaczego Tangerine Dream niegdyś skomponowali na cześć tego miasta lubianą kompozycję "Warsaw In The Sun".
Niestety nie starczyło czasu na zwiedzanie jakiegoś nieznanego zakątka miasta. Musiał nas zadowolić krótki spacer - od zaparkowanego auta, aż po otoczony kłębowiskiem wiekowych drzew amfiteatr. Po drodze zaczepiliśmy pewną wiekową damę, śląc do niej zapytanie: którędy do Parku Sowińskiego? Pani stanowczym ruchem wskazała drogę, jednocześnie uprzedzając: "ale tam dzisiaj będzie głośno, ma wystąpić jakiś angielski zespół".
Brakowało mniej więcej pół godziny do dziewiętnastej, gdy z Peterem i Korfantym zameldowaliśmy się na biletowych bramkach. Peter na prawej - z otrzymanym w prezencie imieninowym biletem, my z Korfantym zaś w lewym korytarzu, przeznaczonym dla VIP'ów. Dwie głowy przed, właśnie parafował się najbardziej znany polski radiowiec: Piotr Kaczkowski. Na liście niepłacących sama śmietanka - głównie prasa i radiowcy.
Szybki hot dog, no i bum do wnętrza muszli. Punkt 19-ta na scenie pojawili się SBB. Ciepło przyjęci właśnie rozkręcali circa godzinny set. Zaprezentowali m.in. "Memento z Banalnym Tryptykiem". W innej, czytaj: krótszej wersji, z innym gitarowym solo, ale i tak było pięknie. Na bis zaserwowali "Z Których Krwi Krew Moja". Tak tak, support, który zabisował, nieczęste to zjawisko. W sercu przedstawienia pojawiło się jeszcze m.in. "Walkin' Around The Stormy Bay". Ludzie naszą legendę prog rocka przyjęli nad wyraz ciepło. I choć fajnie na żywo było posłuchać Józefa Skrzeka, Anthimosa Apostolisa i Jerzego Piotrowskiego, to jednak wszyscy z niecierpliwością wypatrywali dwudziestej trzydzieści. Na tę godzinę zaplanowano gwiazdę wieczoru.
Niby niecałe pół godzinki na wymianę sprzętu - co zresztą przebiegało sprawnie - a jednak dłużyło się, niczym makaron stąd po Archangielsk.
Od początku wiedziałem, że nie usiedzę. Pewnym było, że opuszczę ławeczkę z korony obiektu, gdy tylko na "dobry wieczór" ujrzę sylwetki wielbionych muzyków. Gdy tylko się pojawili, tłum oszalał. Oszalałem i ja, po czym bez chwili namysłu tup tup tup pod scenę.
Rozpoczęli od instrumentalnego "Cinema", a więc od drugiej części płyty "90125". Szał, nie znajduję słów zachwytu, by opisać ten moment. A przecież nie wszyscy jeszcze na scenie. Spójrzmy więc, kogo mamy? Po lewej, w jakiejś wzorzystej, choć ciemnawej koszuli Trevor Rabin, po prawej, przy baterii klawiszy, jak zawsze w rozłożystej pelerynie Rick Wakeman, za nimi grający na bębnach Lou Molino, a tuż po jego prawicy basista (trudno poznać, ale to ponoć jednak nie był Lee Pomeroy - nazwisko...?). Dopiero po pierwszych akordach, przy owacyjnej burzy, dobije Jon Anderson. Wraz z końcem "Cinema" nie kończy się jednak wizyta na albumie "90125". Po nim - jako powitalnym fragmencie - płynnie wyłoniło się przebojowe "Hold On". Już wiadomo: będę świadkiem genialnego koncertu. Wszyscy w kapitalnej formie. Jon Anderson właśnie ustawia gardło, niweluje jakąś delikatną chrypkę, która dosłownie po chwili zniknie. Od tej chwili jego głos będzie czysty jak łza - już do samego końca. Mistrzunio, choć chudzinka i niejadek w jednym, wygląda świetnie. Świeżo i powiewnie. Nosi elegancko przystrzyżoną białą brodę, przy tym nadal bujne, również jasne włosy, a on sam porusza się po scenie niczym piórko na wietrze. Równie pięknie przemawia i przemyka pomiędzy muzykami, gdy ci grają jak natchnieni. Jego zgrabna sylwetka wije w rytm muzyki, nie krzywdząc po drodze nawet powietrznych fal. Można go jeść łyżkami. Niewiarygodne, jak do 2018 roku udało się przetrwać tej artystycznej duszy, wbitej tylko przez pomyłkę natury w męską skórę.
Obawiałem się jednak, co pozostało po latach z głosu Trevora Rabina. Bo to, że zagra po mistrzowsku, słychać było od ręki, lecz.... uspokajam!, Trevor Rabin śpiewa dokładnie tak, jak przed trzema i pół dekady. Me serce zaczyna walić, niczym młotek ślusarza w zabarykadowane drzwi. A przecież dopiero najlepsze przed nami. Z każdą kolejną chwilą emocje biorą górę nad pozostawioną za drzwiami nudną prozą szarego dnia codziennego. Teraz pojmuję, dlaczego poza nielicznymi wyjątkami, kompletnie nie kręci mnie polski rock. Aż ciśnie się, by podejść do większości twórców rodzimej sceny, wcisnąć w ich dłonie po kilka dolców, po czym rzec: macie, kupcie sobie osobowość.
Panowie z najwłaściwszego Yes, w dobrym guście przygotowali repertuar przeplatający piosenki oraz kilka mini suit z lat 70-tych i 80-tych. Przy tym subtelnie dokładając, gdzieś pomiędzy powyższe rozdziały, takie "I Am Waiting" - z cudownej, choć chyba nie do końca dostrzeżonej płyty "Talk". Zresztą, przecież to moja naj naj naj kompozycja z tamtego albumu, a równocześnie absolutna perełka roku 1994. Nigdy bym nie przypuszczał, że będzie mi dane dostąpić jej na żywo. Masłowski tonie w zachwytach, ale przesz nie tylko on. Podobnie oczu od sceny nie odrywają Peter i Korfanty, plus tych przybyłych kilka tysięcy pozostałych szczęśliwców.
Jest cudownie ciepło, lecz zarazem przyjemnie i bezdusznie, do tego całe przedstawienie świetnie nagłośnione, na co odpowiednio także reagują oświetleniowcy. Pomiędzy zespołem, a przybyłymi sympatykami, zarysowuje się wyraźna więź. Muzycy nurkują w oazie szczęścia, jaką wywołują na naszych twarzach. Szybko nabieram orientacji, że oto jestem nie tylko na najlepszym koncercie tego roku, lecz kolejnej "życiówce". Niemożliwe, że w tym samym czasie Camel mogą w Zabrzu wywołać podobną euforię, choć zapewne tak właśnie czynią. Przecież Andy Latimer bez trudu potrafi z zawiasów wyrwać niejedno serce. Nie żałuję świadomie podjętej decyzji, nie żałuję niczego, bo oto uczestniczę w jednej z najpiękniejszych chwil mego życia. Na Camel dotarłem już dwukrotnie, a na Yes w takiej konfiguracji, nigdy dotąd. Pomimo, iż przed laty zagościłem na Yes w poznańskiej Arenie, i to też okazał się świetny występ. Wówczas jeszcze zagrali ze Steve'em Howem i nieżyjącym od 2015 roku śpiewającym basistą Chrisem Squirem. A co do Camel... Warszawianie ugościli grupę dzień wcześniej, więc nie musieli z niczego rezygnować.
Wróćmy do Parku Sowińskiego, a nawet tuż poza jego obręb. Ile tam główek wystawało ponad płot. Również cennych przybyłych, których nie zliczę. Niektóre siatki z tego powodu przedziurawione. I dobrze, gdybym tylko mógł, wpuściłbym ich wszystkich. Przecież to tacy sami sympatycy tej muzyki, którym jedynie brutalna proza życia nie dołożyla do portfela. Znam to uczucie, niejednokrotnie podobnie cierpię.
Przejdźmy do repertuaru. Lata wcześniejsze reprezentowały m.in: "And You And I", "I've Seen All Good People" - z motywem "Give Peace A Chance" Johna Lennona, "Heart Of The Sunrise", bądź najdłuższe w zestawie "Awaken" (tutaj Anderson nawet pograł na harfie), zaś kolejną dekadę zdecydowanie przebojowe: "Changes" - z wiadomym wokalnym duetem Rabina i Andersona, "Rhythm Of Love" oraz oczywiste, choć tym razem zdecydowanie rozbudowane "Owner Of A Lonely Heart" - z wplecionym "Sunshine Of Your Love" - z repertuaru Cream. Po tym już tylko bis, a tu też przecież niekrótkie "Roundabout".
Nie bywam częstym uczestnikiem koncertów, jednak ostatnio passa sprzyja. W tym roku załapałem się na moich ukochanych Magnum, odkryłem Wille'ego i jego Bandytów, a jeszcze w tym właśnie tygodniu powinno się udać zagościć na Janie Akkermanie - ex-gitarzyście holenderskich Focus. Tymczasem wczoraj, taki koncert. Właśnie zapisuję go na główną stronę życiowego menu. Koncert, o którym nie tylko ja będę opowiadać latami.
Poniżej szczegółowa lista utworów:
"Cinema"
"Hold On"
"South Side Of The Sky"
"And You And I"
"Changes"
"Perpetual Change"
"I've Seen All Good People"
"Rhythm Of Love"
"I Am Waiting"
"Heart Of The Sunrise"
"Awaken"
"Owner Of A Lonely Heart" + "Sunshine Of Your Love" (przeróbka Cream)
na bis:
"Roundabout"







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"



YES na scenie....
yes yes yes
oj, TAK
Anderson przymila się Wakemanowi
chwilo trwaj
to już koniec
Jon Anderson z harfą podczas "Awaken"

podczas koncertu SBB publika zza płotu
na scenie SBB
publika podczas SBB
ochrona przy bocznych niewypełnionych nawach, podczas SBB
na występ SBB jeszcze nie wszyscy dotarli
SBB
daleko od sceny podczas SBB
kiełbaski, piwo, toalety, stoiska ARW oraz SBB - to wszystko jeszcze na chwilę przed
przed koncertową muszlą
tu także
wejście dla VIPów, ten Pan w głębi ekranu znany chyba wszystkim....
...to Piotr Kaczkowski w koszulce z logo SBB
w Parku Sowińskiego mają rację
w drodze do parku
dzień dobry Warszawo!
teraz gdzie, prosto czy na prawo?
po drodze amerykańskie wojsko
gradobicie na wysokości Łodzi