środa, 13 czerwca 2018

PRAYING MANTIS "Gravity" (2018) / BONFIRE "Temple Of Lies" (2018) / PERFECT PLAN "All Rise" (2018)







PRAYING MANTIS
"Gravity"
(FRONTIERS)

****




BONFIRE
"Temple Of Lies"
(AFM RECORDS)

****1/2



PERFECT PLAN
"All Rise"
(FRONTIERS)

***3/4





Można w różnych aspektach zamartwiać się nad losami świata, jak drżeć w nim o pokój lub o środowisko, jednak o kondycję szeroko pojętego heavy rocka proszę spać spokojnie.
Poniższe trzy albumy godnie reprezentują obecny stan rzeczy, pomimo iż stanowią jedynie za skrawek bogatych złóż. Przed nami przekrój pokoleniowy: legendarni przedstawiciele nurtu NWOBHM - grupa Praying Mantis, ejtisowi Bonfire oraz szwedzcy debiutanci, formacja Perfect Plan.

Na początek brytyjskie Modliszki, czyli Praying Mantis. Zespół zainicjowany już w 1974 roku, jednak z racji późno wydanego debiutu "Time Tells No Lies" (1981), wpisujący się w ten sam metalowy nurt, co Iron Maiden, Saxon czy Def Leppard. Inna sprawa, iż po wydanym pierwograju grupa zamilkła na ponad dekadę, a jej późniejszej popularności dyskretnie dopomogli - poza górującymi braćmi Troy - eks-muzycy Iron Maiden (Paul Di'Anno, Dennis Stratton oraz Clive Burr). Grupa jednak musiała sobie radzić za sprawą muzyki, nie nazwisk, a jak widać: ostatnie lata wyjątkowo im służą. 
Z całej fali NWOBHM, Praying Mantis byli najlżej grającą machiną, choć od pewnego czasu ów fakt ulega dostrzegalnym przemianom. Najnowsza płyta "Gravity" także stoi tego dobitnym przykładem, pomimo iż nie przebija repertuarową ofertą moich dwóch faworytów: "Nowhere To Hide" oraz "Forever In Time". Tak, jak też obecny, bardzo fajny wokalista John "Jaycee" Cuijpers stoi w mym osobistym rankingu oczko niżej od "romantycznego" Tony'ego O'Hory. Warto odnotować, iż Tony ostatnio zakotwiczył nawet w legendarnych Sweet. Ale ale... o płycie "Gravity" da się rozprawiać jedynie w dobrym tonie. Już po inicjującym "Keep It Alive" wiemy, że nie spotka nas tutaj nic złego. Jaycee zmienia wokalne rejestry, niczym kameleon barwy, niekiedy nawet dostrajając gardło pod struny Grahama Bonneta. Z kolei towarzysze Jayceego kolektywnie wokalizują unisono, dodając całości odpowiedniego smaczku. Kolejny w albumowym zestawie "Mantis Anthem" rozpoczynają podniosłe klawisze, które stanowią za interludium do stonowanej zwrotki, po której za sprawą refrenu rodzi się prawdziwy hymn - jak by nie spojrzeć: tytuł zobowiązuje. Czyżby po latach upragniony "utwór wizytówka"? Po tym fragmencie pojawiają się jak najbardziej klasyczni Praying Mantis. Ładni, grzeczni, można by rzec: mięciutcy - z typowi ejtisowymi klawiszami i równie delikatnymi gitarami. No proszę, trzy pierwsze albumowe akcenty, i jak jest różnorodnie. I tak już będzie po albumowy kres, choć po drodze natrafimy na numery solidne i zaledwie poprawne, co: "Final Destination" lub "Foreign Affair", ale też rewelacyjne, jak: "39 Years", "Destiny In Motion" czy tytułowe "Gravity".
Brawo dla niezmordowanych braci Troy, którzy od zawsze wszystko trzymają w ryzach, a przecież tylekroć podrzucano im kłody. 
No i ponownie okazała okładka pędzla Rodneya Matthewsa. Jak widać, nie tylko Magnum mają u Mistrza oczko.

Niemieccy Bonfire teoretycznie niczym nie zaskoczą, poza najważniejszym: z płyty na płytę zwyżkującą formą. A ta zrodziła się wraz z odejściem wypalonego Clausa Lessmanna, któremu opuszczenie dawnych kolegów również wyszło na dobre. Czego dowodem odnowa w niezłych Phantom 5.
Obecny wokalista Bonfire - Alexx Stahl (znany z Masters Of Disguise oraz Roxxcalibur), wlał w ekipę gitarzysty Hansa Zillera wiele świeżej krwi. A nawet dźwignął pomału dogorywający okręt na pełne morze. Poprzednia płyta pod jego wokalnym przywództwem "Byte The Bullet" okazała się jednym z najlepszych dzieł grupy w ich ponad trzydziestoletniej karierze. Najświeższa "Temple Of Lies" robi zaś jeszcze jeden krok do przodu. Jako przedsmak dowiedzie nam tego wstępny dwuset, w postaci interludium "In The Beginning", z którego w konsekwencji wyłania się porywające "Temple Of Lies". Na gruncie melodyjnego, czytaj: łagodniejszego heavy metalu, utwór brzmi jak hołd dla Judas Priest'owego "Painkiller".
Królewskie otwarcie, rozwijające czerwony dywan przed kolejnymi kompozycjami. Już widzę, jak podczas koncertów fani w jego rytm zarzucają grzywami. Po nim wyłania się coś jeszcze lepszego: absolutny klejnot, w postaci "On The Wings Of An Angel". Niewiarygodne, że jeszcze nie tak dawno temu spisywałem zespół na straty. Cóż za powrót. Bonfire ponownie rozdają karty, choć jeszcze kilka niedawnych lat temu schodzili do poziomu pisania gazetowych nekrologów. 
Kto pamięta ich odległy już longplay "Point Plank"? Ten wyprodukowany przez prawdziwego magika od pokrętełek Michaela Wagenera? Mieliśmy na nim taki genialny kawałek Desmonda Childa "The Price Of Loving You". No właśnie, "On The Wings Of An Angel" wydaje się równie okazały. I obawiam się, że nie jest to ostatnie słowo. Wiem, powinienem zachować przynajmniej odrobinę recenzenckiego chłodu, lecz nie potrafię wyzbyć się pragmatycznego spojrzenia i uczciwej oceny. Słuchamy dalej... mięsiste i wyskandowane "Stand Or Fall" ocknie w grobie niejednego denata, a ja byłbym muzycznym barbarzyńcą, gdybym także nie dostrzegł piękna ballady "Comin' Home". Muzycy wiedzieli, że ta na nas podziała, albowiem jeszcze jedno, tym razem jej akustyczne i nieco dłuższe oblicze, pojawia się jeszcze później, już po zakończeniu podstawowej tracklisty. Na tym jednak nie koniec, przecież niemniej udanymi melodiami mogą poszczycić się rockersy "Love The Way You Hate Me" oraz "Crazy Over You".
Granie pelne wrażeń. Takie na długie lata. Na zawsze.

Na koniec pozostawiłem skandynawski debiut, choć opatrzony logo dobrze nam znanej włoskiej wytwórni. Melodyjna kraina właśnie wzbogaciła się o kolejny klawy zespół. Jego uczestnicy nie są młodzieniaszkami, a jednak proszę ich nazwisk nie szukać pośród dotychczasowych uznanych bandów. Coś jednak czuję, że za czas jakiś inne zespoły będzie się porównywać do omawianych Szwedów. Ktoś pomyśli: niemożliwe, przecież w takim graniu nie ma się obecnie szans zabrzmieć
oryginalnie, wszystko przecież dawno już było. Błąd, proszę tak nawet nie myśleć. Perfect Plan są charakterni, nawet jeśli faktycznie opływają stylową melodic/hard rockową sylwetką - z wyraźnymi wpływami Foreigner, Giant, Europe, bądź Journey. Sporym nadużyciem byłoby podporządkowanie ich twórczości którejkolwiek z powyższych ekip. I co z tego, że Kent Hilli czasem nasuwa skojarzenia z wczesnym Lou Grammem, a innymi razy wydobywa z siebie pełną skalę a'la Steve Perry. Przecież wszystkie te porównania spełzną na niczym wobec tego autentycznie oryginalnego wokalisty, o którego głos środowisko melodyjnego rocka właśnie się wzbogaca.
Ci, którzy pomyślą, że płyta zapewne rozpoczyna się najlepszym kawałkiem, a później to już typowe klepu klepu, szybko oberwą po łapskach swej niewiary. Po całkiem zgrabnym "Bad City Woman" następuje lawina wybornych piosenek. Takie "In And Out Of Love" nie tylko nosi tytułowe skojarzenie z jednym z pierwszych hitów Bon Jovi, lecz obnaża melodię równie chwytliwą, co jednak kompletnie inną. Proszę dać wiarę mym zapewnieniom, iż spotka nas tu sporo wspaniałego grania, od którego długo się nie odkleimy. Aż boli, że takie bandy nie stoją obecnie na frontowych zestawieniach festiwalowych, ale kto wie, być może jeszcze kiedyś.... Posłuchajmy i wyobraźmy sobie piosenki: "Stone Cold Lover", "Too Late", "Never Surrender", "1985" na radiowych falach FM. Co prawda brutalne realia ograbią nas z powszechnego dostępu do tej muzyki, lecz by nam żadna nie umknęła, po to nadal produkuje się płyty.
No i jak tu przy takich nutach z sercem śledzić poczynania tych naszych cierpiętniczych opolskich uczestników? Mnie do tego zasłużonego amfiteatru nawet końmi nie zaciągniecie.








Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"