wtorek, 5 czerwca 2018

niedozwolony zachwyt

Znajomy po radiowym fachu, który nie dotarł do Warszawy na koncert Yes, właśnie spróbował umniejszyć jego rangę. W swoim czasie podebrano mu organizację tego występu, więc zabolało. Ugodziło w ambicjonalny punkt. Tylko dlaczego argumentami stoją recenzje jakiś jego wiecznie niezadowolonych kolegów? Bo odkąd pamiętam, ci dżentelmeni non stop jacyś tacy ponurzy. Kogo więc obchodzić mogą kolejne ich jęki? Jeśli koncert wspaniały, to na co mi opinia notorycznych malkontentów? Usłyszałem więc, że się nie znam. Hmmmm, co ja więc na to poradzę? Może nawet dobrze, że się nie znam, bo gdybym przypadkiem niechcący się znał, nosiłbym bezustannie zblazowaną minę.
Przepraszam więc, jeśli dodatkowo jeszcze kogokolwiek innego ugodziłem zachwytem nad niedzielnymi Yes. Co za tupet, jakim prawem ośmieliłem się nazwać występ Andersona, Rabina i Wakemana jednym z koncertów życia. Następnym razem zacznę ważyć słowa. Zapomniałem, że najszczęśliwszymi ci, którzy u innych radości nie widzą.
I jak tu o sztuce rozmawiać z ludźmi, dla których jedyną życiową uciechą seks, i jeszcze raz seks. Cóż, w mojej opinii seks to jedyny mistycyzm w świecie analfabetów, dlatego dobrze poszerzać horyzonty.
Powróciłem do od dawna niesłuchanych płyt z głosem Jona Andersona. Zawsze bardzo lubiłem tego Pana. Niemal od dziecka. Bo zdaje się, że w wieku trzynastu lat nadal jest się dzieckiem? Właśnie w 1978 roku po raz pierwszy usłyszałem TEN głos, choć już nie bardzo pamiętam pierwszej z nim związanej kompozycji. Jednak ręczę, że co któryś giełdziarz z poznańskiego Wawrzynka dźwigał wówczas pod pachą nowiuśką okładkę "Tormato". Podobał mi się ten rozchlastany pomidor i fragment tajemniczego osobnika, który się właśnie z nim rozprawia. Z kolei, na rewersie okładki muzycy w przyciemnionych okularach wyglądali kosmicznie, a na dodatek jeden z utworów nosił tytuł "Arriving UFO". Młodemu Andrzejkowi jednak najbardziej spodobało się "Don't Kill The Whale", i z racji sentymentu nie powiem, żeby się coś zmieniło.
Dla mnie Jon Anderson, to ta sama półka ważności, co Geddy Lee, Roger Hodgson czy Steve Perry - jeśli idzie o śpiewanie.
Czy Nawiedzone Studio w minioną niedzielę w ogóle się odbyło? Pytam, gdyż cisza jak makiem zasiał. Może ktoś szepnie choć słówko, co było grane - bom ciekaw. Z własnej strony dodam, że najbliższe wydanie właśnie się tworzy.
Dzisiaj dotarła przesyłka z Korei Południowej. Z płytą, o którą zabiegałem u nas, lecz jedyny dostrzeżony egzemplarz pojawił się w serwisie Allegro, i szybko okazał się ukraińską podróbką. A ja piratów niet.
Przesyłkę z Korei opakowano pancernie. Zupełnie, jakby tyczyło to trzech płyt, nie jednej. Czy ktoś potrzebuje folię bąbelkową? Jest tego dobrych kilka metrów. Cieszę się, nareszcie przyszło coś, czego nie potrafiłem dopaść od dobrych dwóch miesięcy. Ale dość radości, nie przystoi, znowu mi się dostanie. 






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"



Nieopodal Poczty...
...troszkę bliżej...