czwartek, 31 marca 2016

Berlin, marzec 1990.....

Marzec 1990. Najpierw trzeciego, a później raz jeszcze trzydziestego. Dwie wyprawy pociągiem do Berlina. Z dawną paczką znajomych. Bardzo fajnych, lecz życie tak napisało scenariusz, iż dzisiaj nawet nie wiem, co u nich słychać.
Wybrałem się z nutką strachu, niepewności...., co to będzie?. Świeżo wyrobiony paszport, a można już było bez wiz. W kieszeni ledwie osiemdziesiąt marek zachodnioniemieckich. Wiedziałem, że to niewiele, dlatego za drugim razem już byłem lepiej przygotowany. Nie zdawałem sobie sprawy, co mnie czeka. Wyprawa na cały dzień, w dodatku bez żadnych kanapek w torbie. Światowo, kupię i zjem na miejscu. Przynajmniej tak mi się wydawało.
Pociągiem dojeżdżało się do dawnego Berlina Wschodniego, tam były podstawiane autobusy - węgierskie czerwone Ikarusy. Takie jak u nas w Poznaniu serwowało wówczas MPK. Nie mając doświadczenia, podczas wchodzenia odezwałem się do koleżanki i od razu poczułem mocne pchnięcie w plecy. Gdy się odwróciłem, prosto w oczy spoglądała na mnie typowa goebbelsowska morda. Bałem się na obczyźnie wzniecać drakę, więc przemilczałem incydent, choć korciło....
Szybko jednak zapomniałem i w sporym ścisku podjechaliśmy "parę" metrów pod punkt kontroli paszportów. No a po drugiej stronie.... Inny świat. Podwózka metrem do Zoo Garden, a po wyjściu ze stacji... - zakuło po oczach. Kolorowo, tłoczno, gwarno.... I pierwsze co rzuciło się w oczy - piętrowy autobus z reklamą wódki Gorbatschow.
Było nas trzech facetów i trzy dziołszki. Nić porozumienia stanowiło rozstanie się na indywidualne zakupy w samym Centrum na Kudammie. Płeć piękna wszczęła poszukiwania sklepów drogeryjno-perfumeryjno-spożywczych, a my brzydale szybko ogarnęliśmy najpiękniejszy sklep w tej części świata - WOM, czyli World Of Music. Co za miejsce! - ekstaza. Jeśli już umierać, to właśnie tam. Aż niewiarygodne, że ta sieć jednak po latach upadła. A wszystko przez zwyrodnialców okradających artystów. Można było tam zdobyć płyty z Europy, Azji, Ameryki, najprawdopodobniej także z Antarktydy - jeśli takowe istniały.
W marcu 1990 roku zdecydowanie królowały winyle. Było ich zatrzęsienie. Proszę sobie wyobrazić sklep wielkości Biedronki - cały w winylach. Od stóp do głów. Wszędzie stanowiska odsłuchowe, reklamowe, wielkie stosy poupychanych nowości. Że też wtedy nie miałem aparatu foto przy sobie. Bo gdy już pojechałem po kilku latach, w okolicach 1992-1993 roku, poczułem lekkie rozczarowanie. Winyli niewiele, natomiast same CD. Z racji gabarytów, najprawdopodobniej tytułów wcale nie mniej, ale wyglądało ubogo. Choć nadal oferta przygniatała ogromem.
Pamiętam na stokach z nowościami kilogramowe ilości, choćby: Simple Minds "Street Fighting Years", Chris Rea "The Road To Hell", bądź też te najgorętsze: Fish "Vigil In A Wilderness Of Mirrors", Steve Vai "Passion And Warfare", Lee Aaron "Body Rock", Whitesnake "Slip Of The Tongue" i jeszcze tam....
Nie wiedziałem od czego zacząć przeglądanie. I co ewentualnie kupić. Pragnienie łkało o sto, dwieście płyt, a w kieszeni ledwie na trzy, może cztery. Myślałem, że serce rozerwie się na kawałki. A tu przychodzą po nas dziewczyny i rzucają tekst: "no dalej, idziemy, już minęły umówione dwie godziny". Co !!!!? , przecież ja dopiero się rozejrzałem, a tu już koniec zabawy. Ubłagałem jeszcze godzinkę. Laski poszły się powłóczyć. A gdzie, to nawet nie wiem. Kompletnie mnie to nie obchodziło, mogły zrobić wszystko, nie było nic ważniejszego, trzeba było szybko dokonać wyboru,  na przysłowiowym kolanie. Kupiłem zatem Fisha, a także Marillion "Seasons End". Trzecią było Rush "Presto", której się w dobie kompaktów pozbyłem, ale na szczęście po latach odzyskałem. W kieszeni zostały cztery marki. Poleciałem bezczelnie do innej sieci - "City Music" , i tam kupiłem z przeceny nowiuśką, zapieczętowaną Heart "Bad Animals" - za 3,99 DM. Koniec forsy, w kieszeni pozostaje jeden fenig, a tu trzeba jeszcze pół dnia pochodzić po Berlinie. Pozwiedzać, najeść wzrokiem, co bogaty świat proponuje. O jedzeniu i piciu mowy nie ma. No chyba, że się ktoś zlituje i kanapkę odpali, bo gdzie tu w twardej walucie zaszaleć. No i skąd ją wziąć. Jakoś jednak przeżyłem., Najważniejsze, że bilety w obie strony wykupiliśmy wcześniej, w przeciwnym razie przyszłoby autostopem....
30 marca był ten drugi raz. Równie podniecający, choć już pod tym względem nie byłem prawiczkiem. Przygotowałem się, wykombinowałem nieco forsy i po zamieszaniu wywołanym przez moją skromną osobę trzy tygodnie wcześniej, w kilku sklepach dopytując o Cinderellę "Long Cold Winter" i Manowar "Kings Of Metal", teraz mogłem powybrzydzać, gdzie i za ile. Wtedy nie miał nikt, teraz już wszyscy. Ot Niemcy, wzięli sprawę na poważne. Po kilku nowościach zakupionych w WOM-ie, jak i City Music, udaliśmy się metrem na jakiś dziwny flomark, już po winyle używki. Takie strome zejście po schodach, niczym z piramidy. Kupiłem kilka skarbów. Po dwie/trzy marki za longa. Różne rzeczy, już nie pamiętam niestety, na pewno wśród nich było Megadeth "So Far, So Good, So What". Mój kolega za jedną markę dorwał Def Leppard "Hysteria". Ale byłem wściekły :-) Taka płyta i tak bezczelnie tanio. Nigdy takie cuda nie powinny kosztować tak śmiesznie. Samej płyty nie zazdrościłem, albowiem w domu na półce wygrzewał się cudowny amerykański egzemplarz od mojej Siostrzyczki, zakupiony w Chicago w sklepie Rolling Stone'a. Ale to już temat na inną opowiastkę. Trochę tych płyt na powrót uzbierałem, i bałem się, że celnicy będą marudzić. A może nawet coś zarekwirują? Na szczęście ich interesował tylko szmugiel papierosów, alkoholu, a nie tam durne płyty.
No i to były te pierwsze dwa razy. Mamy końcówkę marca, więc przypomniało mi się. To już 26 lat.






Andrzej Masłowski


RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00



"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"