sobota, 15 marca 2025

bite the bullet

Od czasu do czasu dobrze napisać krótką notkę o jakimś mniej znanym wykonawcy. Nie po to, by na siłę błysnąć, z tłumu wyróżnić, tu raczej idzie o wskazówkę wobec nieustannie poszukujących. Temat dla fascynatów, dla tych, którzy pragną więcej, niż do końca swych dni podziwiać jedynie tuzów.
Na dzisiaj brytyjska ekipa Bite The Bullet. Lekko hardrockowy kwintet (foto oznajmia ich w roli trio), na dwie gitary i podwójne klawisze, plus oczywiście bas, perkusja i śpiew. 
Formację założył Mick Benton, wcześniej związany z mało znanymi Mother's Ruin, reprezentującymi nurt New Wave Of British Heavy Metal. O tym okresie w zasadzie niczego nie wiadomo, ponieważ wszystko zakończyło się równie szybko, jak zaczęło (jeden album w osiemdziesiątym drugim dla jakiegoś mikro labelu). Zajmijmy się zatem Bite The Bullet. Pierwsze ich oznaki wybiły jeszcze w osiemdziesiątym szóstym, kiedy ich demówkami zainteresował się Don Arden, a więc właściciel Jet Records, wytwórni od najlepszych dokonań Electric Light Orchestra oraz pierwszych dwóch studyjniaków Ozzy'ego Osbourne'a - albumy "Blizzard Of Ozz" oraz "Diary Of A Madman". Arden podpisał z Bulletami kontrakt na debiutancki album oraz w całości go sfinansował. Mowa o dziele, które właśnie mamy na stole. Płytę nagrano w Londynie i wydano w osiemdziesiątym dziewiątym, od razu w winylu, kasecie oraz CD. Materiał idealny, jak na tamte lata. To jeszcze chwila przed grunge'em (muzą z karaluchami i pozlepianymi kudłami), ale trzeba się było pospieszyć.
Jak na niewielki wachlarz instrumentów, całość bogato opracowana, zmysłowo, elegancko, z dbałością o aranże, melodie oraz ważne dla tego typu rocka szczegóły. Jednymi słowy, wymarzony AOR/hard rock schyłku ostatniej przychylnej tej muzyce dekady. Muzyce, jaką wtedy chętnie podbierały amerykańskie rozgłośnie, chociaż akurat na Bite The Bullet ostentacyjnie się wypięły. Nie wykazali nimi chęci, nawet w paru słowach czy telegraficznym skrócie.
Ostatecznie grupa wydała z pół tuzina albumów i oczywiście można zechcieć poznać je wszystkie, ja jednak namawiam na rozkręcenie omawianego debiutu. Cudownego klejnotu złotej ery AORu. Jeśli podziwiacie takich Strangeways, Diving For Pearls, Signal, FM lub Drive She Said, nie odchodźcie za daleko od odbiorników.

Jeszcze produkcja. Zawsze podkreślam rolę producentów. Bez nich większość muzyki zabrzmi nijako, brudnopisowo, zupełnie jak te wszystkie nasze nadwiślańskie ambitne, nieporadne i zawsze byle jakie. To m.in. stoi powodem, że choć mamy rok dwa tysiące dwudziesty piąty, nadal nie wytworzyliśmy szans na stworzenie w Polsce równie brzmiącego albumu, co "Bite The Bullet". I nie o studio nagraniowe tu idzie, wszak tych profesjonalnych u nas nie brakuje, brakuje ludzi. A raczej zmysłów, konkretnej wrażliwości, czucia palenia gumy. No więc, producentem "Bite The Bullet" niejaki Dan Priest. Może nie kaliber pokroju Boba Rocka, Bruce'a Fairbairna czy Beau Hilla, ale przecież nie byle kto. W jego zasługach kilka zacnych tytułów, weźmy choćby ostateczny miks płyty "Manoeuvres" Grega Lake'a, albo inżynierię "On A Wing & A Prayer" Gerry'ego Rafferty'ego (pana od "Baker Street"), ponadto zmiksowanie całego Nazareth "Boogaloo", ale i bycie jednym z producentów "Now", fakt, krótko zatytułowanej, za to konkretnej i ostatecznie udanej płyty Paula Rodgersa. 

Najlepsze z "Bite The Bullet" momenty: genialny singiel "Finished With Love", ponadto "Edge Of The Rain", "Big Mountain", "Sailors Song" oraz "Watershed". Dorzuciłbym jeszcze "Change Of Heart", bo raz, że o znamionach przeboju, a dwa, piosenka oficjalnie przecież otwiera historię Bite The Bullet.

andy


"USPOKOJENIE WIECZORNE"
w każdy poniedziałek od 22.07 do 23.00
na 100,9 FM Poznań (Radio Poznań) lub radiopoznan.fm

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań (Radio Afera) lub
afera.com.pl