Ostatecznie nie trafiłem do szpitala. Napiszę, w czym rzecz, ponieważ telefony się urywają, a ja na głowę dostanę, jeśli każdemu z osobna całą tę historię po raz kolejny będę opowiadać. A potem kolejny telefon, kolejnych parę smsów, i znowu, i jeszcze raz, i dopadnie mnie zmasakrowane deja vu.
Drodzy Państwo, zaplanowano mi termin przyjęcia do szpitala na wczoraj, na godzinę jedenastą. Dotarłem punktualnie, a z przyczyn obiektywnych nawet kilka minut przed. Najpierw rejestracja, a to już nie było łatwe. Panie tak zapracowane, że wzywają zainteresowanych tylko w przerwie pomiędzy pogaduszkami. Ale jakoś udało się. Schody zaczęły się później. Usiadłem grzecznie w korytarzu pośród wielu ważnych i jeszcze ważniejszych drzwi, do których wzywano wszystkich, tylko nie mnie. I tak czas sobie płynął. Z dwunastej szybko zrobiła się trzynasta, za chwilę czternasta, aż w końcu wywołano: "pan Andrzej". Okazało się, że nareszcie pobranie krwi plus wenflon, po czym znowu na korytarz. Zrobiła się piętnasta, a na nim ludzi coraz mniej. W okolicach szesnastej nie było już niemal nikogo, tylko jakaś młoda ukraińska parka, no i ja. Patrzę, idzie jakaś pani w fartuchu, więc dopytuję, co ze mną? Ona nic nie wie, więc Andy morda w kubeł. No to po chwili idzie inna pani, już w innym kolorze fartucha, więc ponawiam zapytanie, a tu znowu chybione. Zrobiła się szesnasta trzydzieści, a zatem na izbie (nie)przyjęć zaliczyłem pięć i pół godziny, i nikt mnie nie chce. Nie zastanawiając się dłużej zapukałem do drzwi, za którymi założono mi wenflon, grzecznie prosząc o jego zdjęcie. Pani uczyniła to bez zbędnych pytań. A ja bez namysłu zabrałem torbę i walizkę, wyszedłem przed szpital, zamówiłem taksówkę z kierowcą równie memejowatym, co obsługa porzuconego przeze mnie szpitala, i tak mniej więcej po dwudziestu minutach znalazłem się w domu. Zulcia chyba nigdy na powitanie nie zamerdała radośniej, więc wrosłem w przekonanie, iż była to jedyna słuszna decyzja. Taka 'słuszna' na teraz oczywiście, albowiem za chwilę zawyję z bólu i żarty się skończą. Pan doktor się poczuł i zadzwonił, gdy akurat na podstawionym pod mój nos talerzu zagościł pierwszy tego dnia posiłek. Nie chcąc utracić jego termy, przerzuciłem się z Panem doktorem na smsy, i nawet zostałem przeproszony, jednak o nowy termin będę musiał poprosić, gdy będę na siłach. A teraz na nich nie jestem. Nie chciałem iść do tego szpitala. Nie chciałem tak od razu po śmierci Taty, jednak poszedłbym, gdyby jeszcze do owej szesnastej trzydzieści o mnie zawalczono. Traktuję to jako znak. Nie chciałem, to i los mnie wysłuchał. Pójdę, gdy się ze sobą emocjonalnie uporządkuję.
W związku z powyższym, planuję stawić się w nawiedzonym w najbliższą niedzielę, na co nawet ucieszył się Krzysiek Ranus. Wczoraj przez telefon zapewnił, że pomoże zawsze, kiedy go o to poproszę, jednak czterogodzinny maraton przy mikrofonie niekoniecznie stanowi dla niego frajdę, jak dla mnie. Fakt, kocham robienie radia ponad zdrowy rozsądek i niepierwszy Krzysiek to oznajmia.
a.m.
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"