Mój Tata nie miał ucha do muzyki. A może raczej głowy, wszak ciągle bywał pochłonięty jakimiś inżynieryjnymi wyczynami. Lubił majsterkować, budować, naprawiać, kochał innowacje, jednymi słowy, z młotkiem i piłką zawsze musiało coś się dziać. Na muzykę nie było czasu, a do pewnego momentu nie bardzo odróżniał Beatlesów od Queen, zapewne nie miał bladego pojęcia o istnieniu Pink Floyd, zaś polskie piosenki pamiętał jedynie z potańcówek, na które zabierał moją Mamę. Ale do muzyki trochę się zbliżył, gdy mocno wszedł w komputer, który uwielbiał od zarania. Czcił w nim wszystkie nowinki, technikalia, kupował fachową prasę, wgrywał nowe programy, wreszcie dopadł takiej perfekcji, że rozwiązywał każdy problem. Ileż to razy naprawiał mój sprzęt, nie mówiąc o tym, że przecież każdy z trzech mych laptopów, to były od Niego bezokazyjne podarki.
Przyszedł taki czas, kiedy Tata dostał bzika na nagrywanie różnych wydarzeń. Głównie z niwy rodzinnej, bądź przyjaciół, przy czym posiadał nieskrywaną potrzebę obdarowywania wszystkich umoczonych, tj. wciągniętych w swe filmowe kadry. Przesiadywał więc godzinami i montował te filmy, poszukiwał do nich stosownego muzycznego podkładu, no i tutaj muzyka wdała się we znaki. Ujawnił się też Taty gust, który najczęściej oscylował wokół epokowo odległych, klasowych piosenek, najlepiej amerykańskich, z takimi wykonawcami, których warunki wokalne nie pozostawiały złudzeń.
Andy Williams, amerykański piosenkarz, nagrywający od lat pięćdziesiątych niemal do ostatnich dni, a zmarł w dwa tysiące dwunastym. Był pop-śpiewakiem tej klasy, co Paul Anka, Frank Sinatra, Perry Como, Bobby Darin, Dean Martin czy Bing Crosby. Ten ostatni, zawsze będzie mi się kojarzyć z Wujkiem Olkiem, przyjacielem Taty jeszcze z czasów studiów, a i takim na zawsze. Genialny facet. Nie był moim wujem więzów krwi, a po prostu Taty super kumplem, lecz przy okazji też i moim Ulubionym! Nazywałem Go wujem od zawsze, na zawsze. Fizjonomią przypominał Lesliego Nielsena, amerykańskiego aktora, nie tylko przeze mnie lubianego z tego powodu, bądź zagrania w dwóch odcinkach Columbo, co przede wszystkim z racji bycia zabawnym, fajtłapowatym, acz zawsze 'triumfującym' porucznikiem Frankiem Drebinem w trójpaku Nagiej Broni. Za każdym razem oglądając te filmy, dosłownie kulałem ze śmiechu, mając przed oczyma Wujka Olka, bo przecież nikt inny, to był właśnie On. Dla jasności, Wujek fajtłapą nie był, a całkiem serio meblarzem, drzewiarzem, nawet dyrektorem poważnego przedsiębiorstwa, do tego rodowitym Ślązakiem. A wspomniany Bing Crosby, to z kolei Jego śpiewający faworyt, i co już wiemy: Andy Williams Taty. Jak widzicie, jesteśmy w pokoleniu śpiewania naszych mamo-tatuśków. Jest to jednocześnie śpiewanie zaraźliwe, mnie też opanowujące. Tym bardziej, że od dzieciaka lubię Presleya, Sinatrę, Crosby'ego czy Williamsa. Bo wiecie moi Drodzy Państwo, tamte stare piosenki, w ustach przytoczonych przed chwilą wielkich głosów, przypominają o lepszym świecie. Bardziej beztroskim, jeszcze nie tak zmaterializowanym, zmanierowanym, lepiej uczesanym i ubranym, o nienagannych manierach.
a.m.
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"