wtorek, 8 stycznia 2019

STEVE KILBEY - "Sydney Rococo" - (2018) -








STEVE KILBEY
"Sydney Rococo"
(GOLDEN ROBOT RECORDS)

**1/2





Na wieść o solowej płycie lidera The Church ucieszyłem się, jak gdybym jeszcze przed jej wysłuchaniem otrzymał niecodzienny skarb. W sercu poczułem radość, tym bardziej, iż 2018 rok raczej niczym nie zachwycał. Zamówiłem więc "Sydney Rococo" i niecierpliwie wypatrywałem kuriera. Gdy wreszcie paczka nadeszła oddechem ulgi mógłbym pchnąć cały skład Orient Expressu. Zapewne było to wynikiem prawidłowej reakcji po wciąż skrywanej w pamięci, a nadal świeżej i jednocześnie genialnej fuzji Steve'a Kilbeya z Martinem Kennedym. Ich nieprawdopodobnie wspaniała, a wydana w 2017 roku płyta "Glow And Fade", zdecydowanie okazała się mą faworytką tamtego rocznika. Dlatego przykro mi pisać, iż ostatnimi czasy jedynie przy pomocy odpowiedniego kompana Kilbey potrafi twórczo zadziwić. Nie wolno go tym samym spuszczać z oczu, choćby na moment.
Pan Stefek tym razem postanowił zadziałać w pojedynkę i już nie jest tak pięknie. Jest tylko średnio, a nawet lekko poniżej kreski przyzwoitości. Co prawda "Sydney Rococo" daje na wstępie pewne nadzieje, gdyż otwierające album nagranie tytułowe brzmi niczym najlepszy przepis z księgi potraw The Church. Jednak, im dalej w las...
Proszę zapomnieć o dawnych modelowych dziełach The Church, pokroju "Starfish", "Heyday" czy "Priest=Aura", i o całej psychodeliczno-rozmarzonej miksturze, do której głos Kilbeya pasował od zawsze, niczym świeży cięty szczypior do twarogu. Nabyty w genach mrok obecnie Kilbey miesza z cząstkami folku, a czasem nawet i niefortunnie przyrządzonego pop/rocka. Wykonawczo jest zawodowo i perfekcyjnie, ale u takich tuzów, jak Kilbey, to przecież standard. Dla mnie przede wszystkim liczą się kompozycje, a w tej materii w pocie czoła tylko pod górę.
Owszem, Kilbey wciąż swobodnie operuje swą ciekawą i sugestywną barwą głosu, jednak asystujące mu nieznośnie wplecione żeńskie chóreczki, choćby w takich "When I Love Her She Sings", "Nineveh" bądź "Lagoon", znacznie pogarszają sprawę. Rozumiem, że miało być inaczej, nie zawsze posępnie i gotycko, jednak ten urodzony w Anglii Australijczyk kompletnie nie odnajduje się pod słońca promieniami. I proszę me zapewnienia zweryfikować na podstawie wspomnianej już płyty "Glow And Fade", gdzie Saturna pierścień, ubity ze zlodowaciałych ludzkich kości, nie tylko pięknie zdobił tamto graficzne albumowe lico, ale przede wszystkim podbił tamte kompozycje do sztuki rangi najwyższej. W takiej sytuacji chyba najlepiej byłoby Kilbeyowi na kilka lat zamilknąć, bądź stworzyć dzieło przynajmniej poziomem poprzednikowi nieustępujące. A tymczasem otrzymujemy płytę niby słusznie nafaszerowaną pianinem, gitarą, smyczkami, a nawet w "Sydney Morocco" czymś na wzór sitaru, lecz wszystkie dobrodziejstwa nagromadzonych tu instrumentów wykorzystano do miernych kompozycji. Na siłę można dostrzec urok takich "The Wrong One", "The Lonely City" czy finałowej i dość smutnawo niosącej się ballady "Traitor Signals", jednak tak szybko o nich zapomnimy, w jakim pośpiechu zapewne każda z tych piosenek powstawała.
Posłuchałem płyty dobrych kilka razy, lecz nie odczuwając żadnej poprawy odstawiłem ją na półkę zapomnienia. Liczę, że następna muzyczna propozycja podpisana nazwiskiem Steve'a Kilbeya przyniesie repertuar wyzbyty upstrzeń oraz przesadnej ornamentyki.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
 Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"