niedziela, 10 września 2017

RAY WILSON - Poznań, C.K. Zamek - 9.09.2017

Wstyd się przyznać, ale jeszcze nigdy nie byłem na koncercie Raya Wilsona, choć okazji nie brakowało. Oczywiście nie licząc Genesis w Katowicach - w styczniu 1998 roku - podczas ich pierwszej wizyty w naszym kraju. Wówczas grupa dotarła do nas, by promować świeżutkie "...Calling All Stations...". Cóż to były za czasy. Pomyśleć, że to już dwadzieścia lat. Ray Wilson też wczoraj o tym wspomniał. Zatem, nie tylko ja bywam sentymentalny.
Centrum Kultury "Zamek" bywa coraz częstszym miejscem fajnych koncertów. Szczególnie po zamknięciu "Eskulapa", który niegdyś obsługiwał podobne kilkusetosobowe imprezy. I chociaż mam pewien sentyment do tamtego przy ul. Przybyszewskiego miejsca, nie żałuję zamiany nieklimatyzowanego i mało komfortowego klubu, na wnętrze przestrzennej sali zamkowej, którą da się jeszcze nieporównanie lepiej nagłośnić.
Podobno bilety były do ostatniej chwili. Aż trudno uwierzyć, albowiem koncerty, na których nie bywałem, wyprzedawano na pniu. Ten wczorajszy też musiał na siebie zarobić - ludzi zatrzęsienie.
Zanim się zaczęło, na stoisku z płytami upolowałem płytę Aliego Fergusona "A Sequence Of Moments". Od dawna jej poszukiwałem, lecz takich smaczków w naszych sklepach bracie nie uświadczysz. Ktoś mi niegdyś w dobrym zamiarze zrobił tego kopię, ale na cóż mi ona? W radio zagrać się nie da - tylko bym się spalił ze wstydu - poza tym, jak takiego muchomora postawić na półce w towarzystwie samych prawdziwków? Ale już mam, i cieszę się bardzo. Właśnie pisząc te słowa, słucham jej sobie z dużą frajdą.
Co tam jeszcze na stoisku? Dużo specjałów. Były ostatnie dwa studyjne Wilsony na winylach, tj: "Makes Me Think Of Home" oraz "Song For A Friend" - po stówie za egzemplarz, a do tego spora oferta złożona z kompaktów, czyli płyty Stiltskin, solówki Wilsona, a nawet ładna koszulka z reprodukcją okładki "Makes Me Think Of Home". Zahaczyłem sprzedawcę: rozumiem, że tylko rozmiary dziecięce? Gość z dumą wyciągnął z worka największą podwójną iks-elkę, i czekał na brawa. Oznajmiłem, że ta, którą mam na sobie, to amerykańskie pięć xl. A u nich trzaskają do xl dwunastu. Zawstydzony jegomość odłożył maleństwo tam, skąd przyszło.
Troszkę się koncert przesunął. O kwadrans, a może o jeszcze kilka dodatkowych minut. Dość długa kolejka na salę uniemożliwiła punktualność. Było na szczęście w tej kwestii bezstresowo. Nikt nikogo nie pospieszał, a nawet, gdy już kolejka całkowicie stopniała, jeszcze chwilkę potrwało, zanim Ray z zespołem weszli na scenę. A scena skromniutka. Żadnych płacht, ekranów czy szarf, a jedynie zawisłe nad nią równie niebogate oświetlenie, które podczas występu mieniło się biało, niebiesko lub czerwono. I wystarczy. Dobry artysta obroni się bez fajerwerków. Tak też było wczorajszego wieczoru.
Nie bardzo pamiętam, od czego rozpoczął, ale jeśli mnie pamięć nie myli, to chyba od "Another Day", po czym do głosu doszło Genesis'owskie "No Son Of Mine", a na kolejny rzut "In Your Eyes" - z repertuaru Petera Gabriela. Bez przytupu, bez huku - jak to w zwyczaju mają koncerty rockowe, a akustycznie. Zarówno Ray jak i Ali Ferguson - obaj z gitarami akustycznymi, a za ich plecami basista, z kolei po tamtego bokach klawiszowiec i opancerzony wygłuszającym dźwiękowym parawanem perkusista. Pomyślałem, iż trafiłem na akustyczny występ lubianego Artysty, co nie do końca mnie radowało. Szczerze mówiąc, na dłuższą metę troszkę mnie nudzi plumkanie na akustykach, a panowie ciągnęli temat właśnie w takim nastroju. Nie powiem, ładnie zabrzmiały: "Change", "Sarah" czy "Alone", ale wyobrażałem sobie, co by można z tymi bardzo fajnymi kawałkami uczynić, gdyby je trochę popieprzyć i dosolić. I myślę, że większość publiczności musiała się ze mną zgadzać, skoro niemal cała sala uważnie przysłuchiwała się wydarzeniu w skoncentrowanym bezruchu. Przełom nastąpił, gdy Ali chwycił za elektryka i przyłożył na rockowo w "Propaganda Man". A później jeszcze wyrzeźbił takie solo, że buty rozwiązane. Wreszcie poczułem, że Ray Wilson ze swoim bractwem zaczynają grać pode mnie. Zaraz później panowie równie solidnie i elektrycznie wykonali "Take It Slow" - w dodatku z saksofonem, na którym nasz Marcin Kajper. W późniejszych losach koncertu ten młody muzyk jeszcze kilka razy odstawi na chwilę bas, chwytając za saksofon lub flet. I dobrze, bo na basie bywa niezauważalny, z kolei na tamtych instrumentach radzi sobie wirtuozersko.
Fajne ożywienie w tłumie nastąpiło, gdy grupa zainicjowała pierwsze takty "The Carpet Crawlers". Raz, że kochamy ten utwór, a dwa: wiadomym było, że jeszcze przed nami niejeden smaczek z repertuaru Genesis. Jednak po nim na scenę, niczym morska fala, wpłynęła baletnica, która swą profesją umiliła "Not Long Till Springtime". Po zakończeniu tego łabędziego tańca dostała od Raya całusa. Nareszcie zobaczyłem na żywo jego wybrankę serca.
W tym miejscu muszę dodać, że koncert bywał przemienny. Po akustycznym wstępie i elektrycznym rozwinięciu, później także wtyczkę z prądu wyciągano, by ponownie ją do gniazdka. Niestety starość się daje we znaki. Trudno mi wystać tak długie występy. Nawet jeśli się ruszam, potupuję, itd... Gdzieś człowiek czuje nogi cierpnięcie, i nic się nie da z tym, ot tak od ręki zrobić. Ale tym razem jakoś przeszło. Troszkę pocierpiałem, może przez dwa, może trzy utwory, i wróciłem do żywych. Jednak chyba wchodzę na poziom dziadkowania - trzeba pomału już tylko kupować siedzące.
Aby nie przedłużać, było jeszcze gorąco przyjęte "Another Day In Paradise" - z rep. Phila Collinsa, no i fajne wykonania piosenek Genesis: "Not About Us", "The Dividing Line" czy "Home By The Sea", ale także cudowna i pełna dramaturgii wersja najpiękniejszej piosenki z ostatniej płyty Raya, tytułowej "Makes Me Think Of Home". No i ten a'la Quidam'owsko-Camel'owski flet !!! , by w dalszej części ten sam muzyk jeszcze chwycił za saksofon. Obłędna chwila w naszym Cesarskim Zamku. Ciarki po plecach.
Jeszcze tylko angielsko-polska piosenka "Bezustannie" - którą na albumowym oryginale Ray śpiewał w duecie z Patrycją Markowską, no i Genesis'owska "Mama" - na zakończenie podstawowego programu. Na bis zaś: "Congo", do tego Stiltskin'owskie "Inside", po czym chóralne "sto lat sto lat" od publiczności dla gwiazdy wieczoru - z racji chwilę wcześniejszych 49-urodzin, no i jeszcze kończące show "First Day Of Change".
Na przedzamkowym parkingu zameldowaliśmy się z kolegą Peterem ok. 22.45, co obnażyło prawdę o blisko 2,5-godzinnym koncercie.
O jednym jeszcze nie wspomniałem: o doskonałej wokalnej formie Raya. W niektórych momentach drżałem, czy tym razem wyciągnie, czy też nie?, a on zawsze dał radę. Klasa facet.



pokoncertowe podpisywanie płyt
Zamek, 9 września 2017 o godzinie 19:55





Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


("... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze")