poniedziałek, 14 sierpnia 2017

lecytyna

Wspaniale jest poprowadzić audycję bez udziału Facebooka. Ostatnio nie lubię tam zaglądać, choć zaglądam. Nie lubię go jeszcze bardziej, niż nie lubiłem dotąd. Najlepsze, że prawie nikt nie dostrzegł mojej dezaktywności. No właśnie, tyle to wszystko warte.
Lepiej nie wiedzieć, czy dzisiaj słucha dwadzieścia pięć osób, czy z racji wakacji tylko osiemnaście. A może jednak trzydzieści? Ten ostatni wariant byłby najlepszy, i zawsze można mieć nadzieję, że to on zwycięża. Ale to może mi tylko zagwarantować niewiedza.
Znudziły mi się lajki/polubienia. Tak naprawdę zależy mi na prawdziwych słuchaczach, nie na lajkach. Tego, może postawić przecież każdy, i najczęściej tak jest. Wystarczyło kilka razy sprawdzić, choćby wpisując kolejny facebookowy post, ale już nie o dwudziestej drugiej, a dajmy na to: dziesięć po dwudziestej trzeciej. Cały Facebook przycina komara, a jeszcze godzinę wcześniej chmara deklarowała chęć pozostania do samego końca. Ja tam nikogo nie oszukuję, bo jeśli mówię, że nikogo nie słucham, to tak jest. Tak, nie słucham, i co mi zrobicie? Oczywiście skutkuje to odwetem. Okazało się niedawno, że pewien radiowiec podobno lubi moje audycje, o czym dostałem od bliskiej mu osoby niemal cyrograficzne zapewnienie, jednak oficjalnie jegomość niczego o nich nie wie, a ja przecież nie dopytuję. Skoro nie słuchasz mnie, ja ciebie również - czytam w jego myślach.
Troszkę pomęczę Szanownych Państwa Philem Collinsem. Dopóki mi nie przejdzie. Już tak mam, jeśli wejdę na jakieś wzgórze, zanim zlecę, muszę trochę połazić.
Czytam najlepsze fragmenty "Jeszcze nie umarłem" po raz kolejny. By się utrwaliły, a raczej: by ich nie zapomnieć. Niestety szybko zapominam. Zawsze tak było, ale teraz chyba jakoś bardziej.
Ze wstydem informuję, że ostatnie weekendowe spotkanie w gronie przyjaciół obnażyło o mnie bolesną prawdę. Otóż, w wesołej pogawędce wyszło, że całkowicie wymazałem z pamięci niedawne huczne świętowanie pięćdziesiątki mojego kumpla, któremu o dziwo nie było nawet z tego powodu przykro. Przyzwyczaił się. Szczególnie do moich dziwactw, choć teraz przyjdzie mu na moje listopadowe imieniny podrzucić smakową lecytynkę, zamiast zero siedem złocistej. Głupio mi cholernie, ale naprawdę nic nie pamiętam. Żonka jeszcze w drodze powrotnej dopytała, czy ty naprawdę nie pamiętasz, czy tylko się zgrywasz? Nie pamiętam - odrzekłem. I choć przypomniałem sobie po dłuższej nasiadówie zrzutkowy prezent (m.in. David Bowie "Let's Dance", a poza nim jakiś metalurgiczny łomot), to tego, co najlepsze, nie. A przecież musiało być dobre żarło, bo Paweł choć chudy jak patyk, wsuwa jeszcze raz tyle, co Nawiedzony. Poza tym, na pewno była niejedna butla wzmocnionej, co na imprezach interesuje mnie przecież najszczególniej. Inna sprawa, że zbyt często ostatnio zaglądam do kielicha, a raczej do szklaneczki. Skończyły się czasy, w których nie miałem, by sobie polać. Teraz mam zawsze, w dodatku jeszcze w rezerwie. Po przeczytaniu autobiografii Phila Collinsa zdałem sobie sprawę, że pod tym względem jest mi do niego coraz bliżej. Smutkiem mego faktu, a na Collinsa korzyść, przemawia jego wiek. On zaczął dużo później, a ja rozkulałem się już.



Głupio, że dziadziuś Collins przeżył wiele upadków, doświadczył kilku złamań, nieco więcej siniaków, do tego kilka rozwodów, w tym ampułek antyalkoholowych, ale z pamięcią wszystko gra. U mnie pięćdziesiątka plus przejawia się nie tylko nadciśnieniem i cukrzycą, więc muszę się zabrać za siebie. Nie narzekam na odległe dzieje, te pamiętam świetnie, we znaki tłucze pamięć obecna. Czyli z ostatnich kilku lat. Żona twierdzi, że jej nie ćwiczę. A to się ćwiczy? Jak pompki lub przysiady? Muszę, daję uroczyste słowo. Tylko proszę go nie zgubić, bo drugiego nie zagwarantuję.



Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


("... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze")