poniedziałek, 14 maja 2018

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 13 maja 2018 r. / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań




"NAWIEDZONE STUDIO"
niedziela 13 maja 2018 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja: Tomek Ziółkowski
prowadzenie: Andrzej Masłowski







PERFECT PLAN - "All Rise" - (2018) - mają Szwedzi smykałkę do melodii, oj mają.
- Never Surrender
- 1985

MICHAEL SCHENKER FEST - "Resurrection" - (2018) - genialna płyta, a i zarazem zapowiedź koncertu, do jakiego dojdzie 13 listopada w Łodzi.
- Warrior - {śpiew ROBIN McAULEY, GARY BARDEN, GRAHAM BONNET & DOUGIE WHITE}

WET - "Earthrage" - (2018) - zapomniałem wczoraj dodać, że niedawno wokaliście J.S.Soto urodziła się córeczka. Wszystkiego najlepszego Jeff !
- Watch The Fire

BLUE BLUD - "The Big Noise" - (1989) - kapitalny debiut formacji, która narodziła się z popiołów nurtu NWOBHM, a konkretnie po zespole Trespass. Szkoda, że na późniejszym i jednocześnie ostatnim albumie nawtykali sporo grunge'owego brudu.
- One More Night
- Running Back
- Don't Turn Out The Light

BONFIRE - "Temple Of Lies" - (2018) - niegdyś ich uwielbiałem, później już nieco mniej i jeszcze mniej, aż w końcu stali mi się obojętni. Jednak od trzech płyt ponownie jest fantastycznie.
- Stand Or Fall

NO HOT ASHES - "No Hot Ashes" - (2018) - przyjemny debiut północnych Irlandczyków. Ich AOR, być może znamion nie czyni, ale ogólnie płyta fajna. 
- Glow

WILLE AND THE BANDITS - "Living Free" - (2018) - poniższe trzy utwory grupa dowodzona przez Willego Edwardsa również zagrała w miniony poniedziałek w Poznaniu. Z koncertowej płyty robią wrażenie, a co dopiero na żywo.
- Scared Of The Sun
- Black Magic Woman - {Fleetwood Mac cover}
- Angel

BLACKBERRY SMOKE - "Find A Light" - (2018) - po ub.tygodniowej piorunującej dawce mięsistego rocka, wczoraj southern-rockowcy z Atlanty ujawnili się bardziej lirycznie, w dodatku ze skrzypcami.
- I've Got This Song

BELIEVE - "VII Widows" - (2017) - ekipa Mirka Gila (ex-gitarzysty Collage) już 1 czerwca wystąpi w Poznaniu. Na ich show nie powinno zabraknąć entuzjastów grania spod znaku Marillion, Camel, Pendragon czy Genesis.
- VII

MANIC STREET PREACHERS - "Resistance Is Futile" - (2018) - Meniki w formie, nawet jeśli dzisiaj nie ma już szans na drugie "This Is My Truth Tell Me Yours".
- Distant Colours
- Liverpool Revisited
- The Left Behind - {śpiew NICKY WIRE}

THE VACCINES - "Combat Sports" - (2018) - do niedawna Brytyjczycy byli nieklawiszowym kwartetem, ale zmienił ten stan rzeczy nowy nabytek: Timothy Lanham. Świetnie się tego słucha, a piosenka "Maybe (Luck Of The Draw)" to już teraz Top 10 tego roku.
- Put It On A T-Shirt
- I Can't Quit
- Surfing In The Sky
- Maybe (Luck Of The Draw)

ARENA - "The Visitor" - (1998) - już w najbliższą środę 16 maja, grupa dowodzona przez ex-bębniarza Marillion Micka Pointera, wystąpi w poznańskim "u Bazyla".
- The Hanging Tree
- A State Of Grace
- Blood Red Room
- In The Blink Of An Eye

KEN HENSLEY & LIVE FIRE - "Faster" - (2011) - i kolejna zapowiedź koncertowa. Ten były organista, gitarzysta akustyczny oraz okazjonalny wokalista Uriah Heep, zaprezentuje się poznańskiej publiczności pod koniec października tego roku.
- The Curse
- I Cry Alone

CARAVAN - "Caravan" - (1968 / premiera styczeń 1969) - jedyneczka Caravan smakowita. W tamtych latach muzycy tej fascynującej formacji grali bezkonkurencyjnie, pomimo iż scena Canterbury, z której się wywodzą, wydała na świat sporo świetnych prog/awangardowych zjawisk. 
- Love Song With Flute

GOLDEN EARRING - "Moontan" - (1973) - grupa najczęściej kojarzona z hitem "Radar Love" (tak a propos właśnie z tej płyty) nagrywała rzeczy niejednokrotnie sporo lepsze, czego poniższa kompozycja niezbitym dowodem.
- Vanilla Queen

PROCOL HARUM - "Broken Barricades" - (1971) - ostatni album Gary'ego Brookera i kompanii z udziałem gitarzysty Robina Trowera, który to muzyk później postanowił podążać własną, często bardziej blues-rockową drogą.
- Simple Sister
- Song For A Dream - {hołd dla Jimiego Hendrixa}

YES - "Union" - (1991) - fani Yes nie lubią tej płyty, ja także nie pałam do niej miłością, choć do kilku kawałków mam słabość - czego poniższy dowód. Obok Jonathana Eliasa, głównymi kompozytorami "Angkor Wat" byli Jon Anderson oraz Rick Wakeman, których już 3 czerwca będziemy mogli zobaczyć w warszawskim Parku Sowińskiego.
- Angkor Wat






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




Jedna z dwunastu koszulek, jaką otrzymałem od Siostrzyczki ze Stanów. U nas tak fajnych 5 XL nie kupi się nigdzie.
Nieczynne garaże podczas niedzielnego spaceru.
Moi kumple mają milutkie t-shirty Kissów. Niestety na mnie takich nie produkują. W piątek po oczach świecili Kiss, a słuchaliśmy Ultravox, wszystko popijając Złocistą.
Miałem niegdyś identycznego "Daniela", a u kolegi wciąż dobrze służy model zakupiony we wczesnych latach 80-tych.
Fragment działu płytowego Waldo, z którego dobieraliśmy muzykę podczas piątkowej imprezki.
Napotkane podczas niedzielnego spaceru. W zasadzie tą fotką można by podpisać powyższy dział winylowy.

niedziela, 13 maja 2018

Izrael a Eurowizja

Po wczorajszym konkursie Eurowizji napłynęło do mnie nieco komentarzy. Zazwyczaj druzgocących, lecz owe niezadowolenia wypływały ze sfery miernego poziomu artystycznego. Jednak trafiło się też i coś takiego:
"Ale dno !!! 
To Izrael jest w Europie ??? Pierwsze słyszę.
Była już baba z brodą, to teraz feministka z Izraela.
W przyszłym roku konkurs Eurowizji wygra Rabin-Murzyn-Transwestyta."
podpisany: wolo molo


Jegomościowi odpisałem poniższymi słowy, co postanowiłem jednocześnie wkleić na mego bloga, by z osobna zaoszczędzić sobie rozmawiania z podobną głupotą:
"Mnie to nie zaskakuje, przecież od dawna Izrael bywa przypisywany Europie, choć de facto geograficznie w niej nie jest. Na ten stan rzeczy, oprócz względów politycznych, mają również względy kulturowe.
Sami Izraelczycy o wiele bardziej czują się Europejczykami niż Azjatami, a to też ma znaczenie. Nie tylko Eurowizja przygarnęła Izrael do Europy, od dawna czyni to również sport i wiele innych dziedzin. Otwartość i światłość Europy także w tym nie przeszkadzają. Tak więc, poza geograficznym położeniem, liczy się również sfera mentalna.
Obejrzałem połowę Eurowizji i nawet na chwilę nie zakrztusiłem się zwycięstwem Izraela. Osobiście traktuję świat w sposób otwarty, czego wszystkim życzę.
Ale cieszę się, że nasze prawicowe środowiska mają z tym problem, być może będzie to pierwszy gwóźdź do ich trumny :-) "
podpisany: maseł







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"





WET - "Earthrage" - (2018) / MICHAEL SCHENKER FEST - "Resurrection" - (2018)





WET
"Earthrage"
(FRONTIERS RECORDS)

*****





MICHAEL SCHENKER FEST
"Resurrection"
(NUCLEAR BLAST)

*****





W kategorii "hard'n'heavy" dwie poniższe płyty stoją na czele rankingu albumów pierwszego półrocza 2018 roku. Nieczęsto ostatnimi czasy na niwie metalurgicznej wpadam w sidła zachwytów, a jednak ekipy W.E.T. oraz Michael Schenker Fest równocześnie dały mi popalić. Ich najnowsze dzieła stanowią za siedliska wzorcowych kompozycji, ich mistrzowskich wykonań oraz w przypadku obu formacji: za sporą wiarę we własne możliwości. Szczególnie ostatnia przypadłość dotyczy Michaela Schenkera, ale zacznijmy od W.E.T. - głównie skandynawskiej formacji, na której czele od około dekady stoi amerykański wokalista Jeff Scott Soto, a który to równolegle również udziela się w prog-metalowym Sons Of Apollo. Soto w przeszłości dał się pozytywnie we znaki, głównie za sprawą świetnego zespołu Talisman (szczególnie udany ich pierwszy album), krótkotrwałego i niemal nieznanego u nas bandu Eyes, nieco zasobniejszej w albumowe pokłady Takary, jak i współpracą u boku Yngwiego Malmsteena oraz Axela Rudiego Pella. Sporo tego, prawda? I nic do kosza, wszystko należy poznać. Tym bardziej, że Soto ma jedno z najwspanialszych gardeł rocka, choć media nigdy go nie rozpieszczały.
Nazwa grupy W.E.T. wzięła się od pierwszych liter formacji, do których przynależeli jej założyciele. I tak: gitarzysta Robert Säll (Work Of Art), gitarzysta, basista i klawiszowiec Erik Martensson (Eclipse), plus wspomniany wokalista Jeff Scott Soto (Talisman). Powyższej ekipie od początku asystowali: perkusista Robban Back (Eclipse, Sabaton) oraz gitarzysta Magnus Henriksson (Eclipse, Toby Hitchcock), którzy właśnie od najnowszej płyty "Earthrage" zasłużenie weszli w zespołowy szereg. A więc, z teoretycznego tercetu zrodził nam się od dawna funkcjonujący, choć tym razem już oficjalny kwintet. Tym samym, zamiast zapisku "W.E.T.", grupa przybrała "niewykropkowany" szyld "WET".
Pierwsza płyta, pt. "W.E.T.", zawierała mnóstwo soczystego hard rocka, w tym kapitalny kawałek "One Love", drugi długograj "Rise Up", był niemal jego kopią, i gdy już wydawało się wszystko jasne, że panowie nieprzerwanie będą tworzyć zwyczajnie fajne, zgrabne i podrasowane metalem piosenki, na zasadzie przydziału na każdy album: trzy wspaniałe, reszta jedynie ok, stało się coś nieoczekiwanego... Otóż, po pięciu latach milczenia WET właśnie zaserwowali taki album, że w słowniku języka polskiego brakuje przymiotników na jego zarekomendowanie. Skąd oni wzięli tyle pomysłów na te wszystkie melodie? Niewiarygodne; można by nimi obdarować niemal połowę stajni współczesnych nabytków Frontiers Records. A tu proszę, gdy tylko przydusimy pedał gazu, za sprawą otwierającego "Watch The Fire", to po finałowy "The Never-Ending Retraceable Dream" nie znajdziecie Mili Państwo choćby jednego przeciętniaka. Nie widzę więc sensu gloryfikowania poszczególnych kompozycji, albowiem komu tylko przypadnie do gustu pierwsza "Watch The Fire", nie otrząśnie się z zachwytu po kres trwającego trzy kwadranse albumu.
Otrzymujemy jedną typową balladę "Heart Is On The Line", plus ubraną w balladową formę, lecz przyjemnie rozkołysaną "Elegantly Wasted", po czym bezkompromisowo rządzą tu jedynie żywe tempa, z których wyłaniają się jeszcze lepsze zwrotki i refreny. Jednymi słowy: bomba! Dawno już nie było takiej płyty. I choć ostatnio po cichu liczyłem na jakiś niespodziewany czarujący debiut, to masz tu bracie: taka niespodzianka.
Przejdźmy do kolejnej perły, jaką nieoczekiwanie zaserwował nam poczciwy Michael Schenker. Ten Schenker, którego gitara wręcz śpiewała w dawnych UFO. Jeśli do tej pory ostał się śmiałek, który nie dostąpił albumów: "Phenomenon", "No Heavy Petting" czy "Force It", niech ręki nie podnosi, a czym prędzej nadrobi zaległości. Zarazem smakując epizodycznego występu Schenkera na płycie Scorpions "Lovedrive" oraz musowego debiutu ekipy Klausa Meinego "Lonesome Crow", gdzie nasz bohater wycinał prog rocka, że czapki z głów - a liczyl wówczas ledwie siedemnaście wiosen. Dopiero po takiej lekcji stosownym będzie chwycić za "Resurrection". 
Michael Schenker już od dłuższego czasu niczym nie zachwycał - przynajmniej mnie. No, lecz nie mogło być inaczej, wszak jego ostatnie albumy bywały w najlepszym razie do bólu przeciętne. Nawet, jeśli każdorazowo muzyk zapewniał, że oto powrócił do dobrego stylu, a jego nowe jedno czy drugie dzieło, będą tym, na co wszyscy czekaliśmy. Na podstawie zapewnień tego magika sześciu strun, dorobiłem się tylko wielu kiepskawych i kompletnie niepotrzebnych albumów.
Jednak zaintrygowało mnie, gdy niedawno przeczytałem o jego nowym projekcie: Michael Schenker Fest, gdzie na jednej scenie muzyk zapragnął pomieścić dawnych kompanów, a jednocześnie swoich najsłynniejszych wokalistów. Postaci, z którymi nagrywał najlepsze albumy pod szyldem MSG. Na szczęście niedawne udane koncerty zaowocowały wspólnymi sesjami, dzięki czemu otrzymujemy "Resurrection". I tak jak na scenach, tak i tutaj pojawili się: Gary Barden (a więc współpracownik najwcześniejszego MSG), oraz dwaj następni wokaliści: Graham Bonnet (ten od Alcatrazz, Impellitteri czy Rainbow) oraz Robin McAuley (od moich ulubionych płyt z okresu 1987-91). Do nich dobił jeszcze młodszy pokoleniowo Dougie White (niezwykle aktywny wokalista, który wielką przygodę rozpoczął od albumu Rainbow "Stranger In Us All"). Ci wszyscy panowie - śpiewając wymiennie - spłodzili u boku Schenkera jedną z najlepszych płyt w jego karierze. Niewiarygodną, nie tylko pod względem wokalnym czy repertuarowym, ale przede wszystkim z wielką gitarową maestrią wciąż wiele potrafiącego Michaela Schenkera.
I jak w przypadku płyt WET "Earthrage", tak i na "Resurrection", nie znajdziemy chwili wytchnienia, bo i tutaj muzycy zmówili się przeciwko odwiecznym narzekalskim. Proszę tylko rozkręcić głośniki przy inicjującym "Heart And Soul". Tempo torpeda, do tego jak zawsze z wdziękiem zaznaczona chrypka Robina McAuleya, no i gdzieś w sercu piosenki takie solo Schenkera, że oniemiałem. Zaproszony do udziału w tym kawałku Kirk Hammet z Metalliki, wspólnie z Schenkerem popełnili miażdżące gitarowe unisono. Lecz, zanim człowiek przejdzie do kolejnej kompozycji, ma jeszcze ochotę posłuchać tego dobrych tuzin razy. I tak należy, ponieważ następujący po nim "Warrior", również wymaga tego samego. Rozpoczyna się delikatnie, wręcz niewinnie, i choć żadna z tego luxtorpeda, to i ta nieszybka w konsekwencji kompozycja, także zionie mocą. Otrzymujemy w niej fuzję całej czwórki wokalistów (McAuley/Barden/Bonnet/White), a każdy z nich przejmuje na siebie nie mniej ważną rolę, niczym metalowa brać w dawnym charytatywnym "Stars" - projektu Ronniego Jamesa Dio, Hear 'N Aid. Kolejny w zestawie "Take Me To The Church" otwierają niemal katedralne i dostojne organy Steve'a Manna, po czym kompozycja doznaje niespodziewanego zwrotu akcji, przechodząc do witalnej formy. Kolejny świetny refren i jeszcze lepsze gitarowe solo Schenkera. Nie można się nasycić tą jego grą. Co to się z nim porobiło, ciekawe jakie ampułki mu doktor przepisał? I niech mi Pan Michał z nich nie rezygnuje. Prawdziwy eliksir młodości. I tak mógłbym jeszcze utwór po utworze, nie pozostawiając odrobiny przyjemności odkrywania Szanownym Państwu. Może zatem pozwolę sobie, bez natrętnego w szczegółach opisywania, na wyróżnienie jeszcze finałowego "The Last Supper" - tu ponownie zaśpiewała cała czwórka. No i ten tytuł, który odnosi się jednocześnie do albumowej okładki "Resurrection", jak i parafrazy "Ostatniej Wieczerzy" ze słynnej kasety video Black Sabbath. Z tej całościowo równej płyty pozwolę sobie także na zwrócenie baczniejszej uwagi na "Livin' A Life Worth Livin' " - śpiew Gary Barden, oraz "Time Knows When Its Time" - śpiew Robin McAuley. Nie muszę chyba dodawać, że każdą kompozycję gitarowo barwnie przyodział Michael Schenker. Tym samym otrzymaliśmy nieskazitelnie wspaniały album, któremu w teraźniejszym heavy rocku nic nie zagraża. Ale konkurencja niech próbuje.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"







piątek, 11 maja 2018

poznańskie koncerty

Uwielbiam burze, choć wiadomo, z nimi bezpieczniej w domu. Zresztą, te nasze ziemskie wyładowania to sielanka w porównaniu z tymi na Jowiszu. Tamte potrafią nieprzerwanie trwać setki lat. Że o ich sporo większej mocy nawet nie mamy wyobrażenia. Wczorajsza burza była zatem milutkim zwieńczeniem bardzo ciepłego dnia. Letniego dnia, obecnej przecudownej wiosny. Ale przecież nie o pogodzie będę Szanownym Państwu rozprawiać. O żałosnym pośle Żalku również. Pragnę słówko o kilku zbliżających się koncertach...
Przede wszystkim gorąca wieść, i nie ukrywam, że szczególnie mnie radująca. Otóż, 28 października br. wystąpi w Poznaniu Ken Hensley - ex-klawiszowiec, gitarzysta oraz ówczesny okazjonalny wokalista Uriah Heep. Do koncertu ma dojść w klubie B17 (ul.Bułgarska 17), do którego nie udało mi się jeszcze zawitać. Bilety 119 zł, a w dniu koncertu 139 zł.
Ken Hensley nie akceptuje dzisiejszego wcielenia Uriah Heep, nazywając grupę tribute bandem, co muzycznie nie ma uzasadnienia, jednak personalnie niemal tak, albowiem z dawnej ekipy ostał się już tylko gitarzysta Mick Box. Hensley jednak tęskni za dawnymi czasami, sam bowiem uprawia muzykę wcale klimatem nieodległą.
Warto sobie wziąć do serca ten koncert, a raczej koncerty, bowiem oprócz Poznania Artysta wcześniej wystąpi jeszcze w Krakowie i Warszawie. Usłyszymy nowy materiał, a także obowiązkowe klasyki. Do tej pory Hensley na scenach nie żałował fanom śpiewnika Uriah Heep'owskiego. Tak więc, spora szansa na: "Lady In Black", "July Morning" czy "The Wizard".
Kolejnym poznańskim koncertem wartym zarekomendowania: Arena. Już 16 maja (środa), grupa wystąpi w klubie "u Bazyla". Pretekstem dwa albumy; najnowszy "Double Vision" oraz 20-lecie "The Visitor". Grupa zaprezentuje calusieńkie "The Visitor", po czym na bis pięć/sześć kawałków poza-albumowych. Nie bardzo lubię takie monotematyczne koncerty, ale skoro po raz kolejny załapuję się na tzw. krzywy ryj, pójdę i będę równie zadowolony, jak zawsze wniebowzięci nabywcy biletów. Mam nadzieję, że choć nowa płyta Areny swą premierę mieć będzie dopiero 28 maja, to już w przedbiegach będzie można ją nabyć na firmowym stoisku przed występem.
Przypomnę tylko, że Arena jawi się niemal supergrupą, składającą się z niezłych nazwisk. I tak, szefem jest perkusista Mick Pointer, którego znamy z debiutanckiego longplaya Marillion "Script For A Jester's Tear", ponadto na klawiszach siódme poty wyciska znany z Pendragon Clive Nolan, na gitarze John Mitchell (znany z It Bites, Urbane, Lonely Robot czy Kino), na basie współpracujący od jakiegoś czasu z Nolanem, Kylan Amos, a przy mikrofonie mocny głos, czyli Paul Manzi - w mojej opinii najlepszy z dotychczasowych wokalistów Areny.
Bilety 90 zł, w dniu koncertu 110 zł.
No i trzeci poznański koncert godny odnotowania, to Believe, którzy zagrają 1 czerwca w klubie "Blue Note". Grupa w ub.roku wydała nową płytę "Seven Widows", co też odcisnęło się na nazwie trasy, którą ochrzczono "Widows Tour". Grupie przewodzi Mirek Gil - w przeszłości gitarzysta Collage, tak więc wiadomo czego możemy się spodziewać. Sympatycy Marillion, Pink Floyd, Camel, Genesis... przybywajcie.
Bilety w cenie 35 zł., a w dniu koncertu 45 zł.
O koncertach poza-poznańskich nie czuję się w obowiązku pisać, albowiem poza warszawskimi Yes oraz bydgoskim Jan Akkermanem, na nic się nie wybieram, choć bardzo bym pragnął jesienią na Michaela Schenkera do Łodzi.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"





czwartek, 10 maja 2018

STREFA 50 - "Nie Chcemy Za Wiele"







STREFA 50
"Nie Chcemy Za Wiele"
(JIMMY JAZZ RECORDS)

**






Country-rockowcy ze Strefy 50 powołują się na fascynacje legendarnymi Creedence Clearwater Revival, co tylko dobrze wróży. Wzorce należyte, choć na podstawie albumu "Nie Chcemy Za Wiele" bliżej Warszawianom do lekko urockowionego country, niż ekipy najlepszego wydzierusa wszech czasów Johna Fogerty'ego. Co prawda, każda nowa krajowa siła, w rodzaju CCR, Skynyrds lub The Doobies, mile widziana, jednak do tej pory nie spotkałem u nas polskiego odpowiednika Boba Segera, Firefall, Little Feat, wspomnianych już CCR, ni nawet szlachetnej Alabamy. Niestety Strefę 50 też ambicje przerosły ponad talent. Naszym bohaterom zdecydowanie przytulniej przy nurcie Wisły, niż dorzeczach Missouri lub Arkansas. Pytanie, czy grupa planuje wreszcie wypuścić szpony, czy z góry tylko zadowoli się stabilną pozycją naszego wakacyjnego Mrągowa? Myślę, że chyba lepiej byłoby aspirować do roli supportu przed jakimś ewentualnym występem Blackberry Smoke, zamiast radować roześmiane buźki uczestników letnich pikników. Liczyłem, że na omawianej płycie napotkam przynajmniej jednego pretendenta do poziomu "Fortunate Son", "Bad Moon Rising", że o "Have You Ever Seen The Rain?" upomnę się już na kolejnym szczeblu zespołowej ewolucji.
Panowie grają poprawnie, i trudno tego nie docenić, lecz wszystko jawi się jakoś tak nazbyt grzecznie. Nic nas tu nie zrani, nie sponiewiera, nie zarwie nocki, nie rzuci o ścianę życiowych przemyśleń... Nikt od razu nie oczekuje kolejnego "Free Bird" Lynyrdów czy "Against The Wind" Segera, jednak nie wzbogacą mego życia przemyślenia, typu: "...wszyscy ludzie pragną jak najdłużej żyć, mieć wiele pieniędzy, tańczyć, wino pić...", lub "...być może przeżyje miłość jeszcze raz, znów serce zabije, gdy nadejdzie czas...", bądź takie "...dziś mam chatę, żonę, dziecko i psa, i nadzieję, chyba każdy ją ma, by los dobry nadal pukał do drzwi, bo z nim dobrze mi...". Oczywiście luz, radość z życia, spełnienie, to fajne tematy na jedną czy drugą piosenkę, tym bardziej, że i za Wielką Wodą folk/country-rockowcy też o tym kontemplują, jednak po co zaraz cała taka płyta?
Wyczuwam, że Strefa 50 chce i lubi grać rocka, jednak ktoś im ściąga tę nogę z gazu. I dlatego ich rock jawi się "festynowo", a przecież chciałoby się przerzucić koszule, dżinsy i kowbojskie kapelusze sprawców tego czynu na bat i kurz. Tymczasem to tylko takie gumofilce z ostrogami.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"





środa, 9 maja 2018

Wille And The Bandits dzisiaj w Toruniu

Nie milkną echa wczorajszego koncertu Bandytów. I słusznie, przecież na czymś takim nie bywa się co dnia. Słucham do cna ich najnowszej koncertówki "Living Free Live" i czuje się wspaniale. Studyjnej "Grow" jeszcze nie rozfoliowałem, ale to tylko kwestia najbliższych godzin.
Niewiarygodne jak wysokojakościowo może zagrać ekipa, której bilety wyceniono na bezczelnie niskie 25 złotych. A podobno na dzisiejszy toruński występ jest jeszcze taniej - 20 złotych - a to już mocno poniżej godności tej muzyki. Ale dobrze, niech się grupa wypromuje, a za kilka lat będą z nosami w monitorach zamawiać wejściówki po dwie stówy od łebka. Może najlepiej jeszcze teraz podjąć męską decyzję i z jakąś fajną ekipą wsiąść do auta, by podążyć do pięknego Torunia - jakby nie było: kolebki polskiego new wave. Dla samego "Angel" warto przebyć kawał naszego kraju, będzie co wnukom opowiadać. Zagram ten numer Miłym Państwu w niedzielę, to oszalejecie. Wszak pod tradycyjnym warunkiem, że mi nie pośniecie. Bo choć godzina 22.00, dla mnie stanowi za wczesny wieczór, to zdaje sobie sprawę, że przeciętny Kowalski wstający o szóstej do roboty, już o tej porze przycina komara. Nie pojmuję tylko choćby najmniejszego braku poświęcenia. Przecież spotykamy się ledwie raz w tygodniu, wszystko więc da się odespać. To nawet nie jest kwestia poświęcenia, a miłości do najlepszej muzyki. Proszę więc posłuchać Nawiedzonego Studia, by później nie narzekać, że zna się tylko Floydów, Doorsów i Hendrixa. Rock skrywa w sobie potężne pokłady, na których zmanipulowanym czele wcale nie stoją żadne Foo Fightersy, Royal Bloody czy inne tam Metalliki. Jest mnóstwo kapitalnego grania, którego nikt nie wyemituje w godzinach poranno-popołudniowych. Przede wszystkich radiostacje są leniwe i rżną wszystko z kompa, do którego zazwyczaj wgrywają single lub mało wyszukane, komercyjne albumy. Każdy leniwy słuchacz, dla którego nic, tylko Trójka i jeszcze raz Trójka, nie ma prawa poznać takich No Hot Ashes czy Perfect Plan. Idę o zakład, że mam rację. Poza tym, kto dzisiaj na falach fm wyemituje połowę albumu "Sleeping With The Past" Eltona Johna? Jeśli już, to tylko wielki Elton z najnowszej płyty, o ile ten łaskaw będzie takową wydać. Do skrętu kiszek liczą się tylko nowości, bądź obrzydliwie zakatowana klasyka. Prawdopodobnie, gdybym słuchał radia, nienawidziłbym Doorsów lub Led Zeppelin, albowiem każdy żółtodziub, który tylko złapie za mikrofon, celem tworzenia rockowej audycji, w kółko macieju gra to samo, plus kilka nowinek z playlisty Antyradia. A że jeden redaktorek z drugim, już po pół roku znudzą się prowadzeniem audycji, a raczej wyczerpią im się pokłady empetrójek, to w ich miejsce wskakują następni podobni, po których także szybko fotel ostygnie. Wystarczy, że po chwili przybycia do radia dostaną jakąś dobrze płatną posadkę, a już muzyka przestaje odgrywać w ich życiu znaczącą rolę. Proszę uwierzyć Masłowskiemu, znam się na ludziach. Bacznie obserwuję, rozmawiam, czytam i oglądam. Ja tylko na takiego ciemniaka wyglądam, ale makaronu na uszy nikt mi nie nawinie. Pora zmienić dysk z pierwszego na drugi, niech "Living Free Live" podąża dalej...






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




WILLE AND THE BANDITS - 7.05.2018, klub "Blue Note", Poznań

Wille i Bandyci - fajna nazwa, jednocześnie adekwatna do uprawianej muzyki. W poniedziałkowy wieczór zabawiłem na ich koncercie, choć nic tego nie zapowiadało. Wiedziałem o nim od dłuższego czasu, lecz o samym zespole absolutnie nic.
Oto przed nami formacja upominająca się o większe sceny. Trzech bujnowłosych facetów, którzy przypominają na pół-meksykańskich zbirów, a którym tylko do pełni należytego wizerunku brakuje pasów z nabojami, zarzuconej na plecach flinty oraz kapeluszy rodem z okładki kultowej płyty Motörhead "Ace Of Spades".
Jak się dowiedziałem: nic nie zapowiadało dobrej frekwencji, czego konsekwencją miało być na siedząco, a jednak ostatecznie sporej grupie przybyłych na ostatni gwizdek przyszło podpierać na stojaka Blue Note'owy bar. 
Willie And The Bandits są Anglikami, choć z natury bliżej im do twórczości Octavio Pazy, niż Szekspira. I czego to oni nie grają! Ta trójka facetów czyni taki dym, jakby na scenie grasowała przynajmniej piątka lub szóstka muzyków. Liderujacy Wille Edwards śpiewa fantastycznie, do tego gra na przeróżnych gitarach - od akustycznej, poprzez elektrycznego Gibsona, aż po gitarę typu slide. Jest tak charyzmatyczną postacią, że o kryminał zakrawać będzie niedocenienie jego talentu. Pozostała dwójka, to wycinający na 6-strunowym basie Matt Brooks (autentyczny z niego wirtuoz) oraz perkusista Andrew Naumann, który miewa zapędy do afro-latino-funk-blues-heavy/rockowego grania.
Zresztą nie tylko on, albowiem Wille i jego Bandziorstwo stoją wypadkową Led Zeppelin, Dave'a Matthewsa, Carlosa Santany, Los Lobos, z dosypką Quentina Tarantino. Wszystkie te wzorce wzięte w kleszcze efektownie narzucają na siebie pelerynę korzeni meksykańsko-latynoskich. Nie do opisania labirynt, jaki wywołują swą sztuką na scenie. Każda kompozycja nosi odrębną historię, co z automatu podsuwa przeróżne melodie, rytmy, istny indywidualny bank uczuć. Mój dobry znajomy Pan Artur, gdzieś w okolicach antraktu, trafnie zasugerował: Nirvana to przy nich kołysanki.
Wille Edwards przykuł mą uwagę nie tylko zaangażowaniem, ale przede wszystkim uczuciowością. W pierwszym akcie koncertu, pośród niemałej ilości pełnych dynamiki kompozycji, pojawiła się istna perełka, pt. "Scared Of The Sun". Rzecz uduchowiona, stopniująca napięcie, z obłędną gitarową solówką w części finalnej. Coś dla entuzjastów Pink Floydowskiego "High Hopes". Tyle, że niestety sporo krócej. I kiedy wydawać się mogło, iż tego już nie przeskoczą, w drugiej części show wyłonił się kompozycyjny kwadrans czegoś tak niesamowitego, czego słowami na papier przełożyć nie sposób. "Angel" - utwór, który Wille zadedykował zmarłej przed jedenastoma laty matce. W pierwszej części wielobarwny instrumentalny popis całej trójki - od melancholii po istny żywioł, by znienacka w środkowej części (i tak już później do samego końca) zaatakować smutkiem, melancholią i krzykiem rozpaczy. To taka piosenka niewymagająca skomplikowanego tekstu, w której zwykłe słowa zastępuje wrzask, ból i lament. Był taki moment, gdy pomyślałem: zaraz niebiosa rozerwą się na strzępy, spojrzymy Stwórcy prosto w twarz, a Wille krzyknie: dlaczego?. Zaryzykuję, była to jedna z najpiękniejszych chwil od dawien dawna w moim życiu. Zapisuję ją do pamiętnika i niech nikt jej nie wywabia. Tym nagraniem Bandyci zakończyli podstawowy koncert, choć publika wymusiła na grupie jeszcze jeden bis.
Przepraszam, że nie opisałem należycie występu tej pochodzącej z zachodniego południa Anglii ekipy, lecz do wczoraj nie znałem ich choćby jednego kawałka. Dopiero teraz zasłuchuję się kompaktami, które w podarku otrzymałem od moich dobrych znajomych, a zarazem także uczestników poniedziałkowego koncertu. Pan Artur chyba mnie troszkę musi lubić, skoro odmówił sobie, a zakupił w formie upominku dla mnie album "Grow". To przedostatni studyjniak Wille And The Bandits, zawierający wspomniany "Angel". Od innego dobrego znajomego, który poprosił bym zachował anonimowość, także otrzymałem zakupiony w trakcie koncertu najnowszy 2-płytowy album koncertowy "Living Free Live", a który w zasadzie stanowi niemal za kopię wczorajszego występu. Na tym nie koniec podarków... otóż od Piotrka ("nie tylko maszyny są naszą pasją") otrzymałem przedpremierową jazzową płytkę formacji Skicki-Skiuk. Piotrek jest jednym z głównych patronów tego wydawnictwa (jego fundacja DIFA), i pragnął bym miał to na zawsze, a przede wszystkim uważnie posłuchał. Będzie podług jego woli. Na płycie nawet gościnnie Leszek Możdżer, a więc...
Jeszcze tylko słówko dopiszę względem koncertu Wille'ego i jego Zbirów, otóż w całym potoku kompozycji ichniejszego autorstwa, grupa pozwoliła sobie na przeróbkę klasycznego "Black Magic Woman" - grupy Fleetwood Mac, choć jednocześnie powołując się na inspirację wersją Carlosa Santany, z jego doskonałej płyty "Abraxas". Właśnie w tym momencie jej sobie słucham z koncertowego kompaktu "Living Free Live" - super !
Wspaniały ten poniedziałkowy wieczór. Koncert ponad oczekiwań miarę, w dodatku w doborowym towarzystwie znajomych, czyli: Piotr ("nie tylko maszyny są naszą pasją"), Pan Artur (najempatyczniejszy uczelniany wykładowca niemieckiego jakiego znam), znany już Szanownym Państwu Korfanty oraz pewien gliniarz Grzegorz, którego nie widziałem całe wieki.
Potrzebowałem czegoś niecodziennego. Czegoś, co zepchnie z pewnej sfery mego życia na plan dalszy nękającą trąbę jerychońską. I chyba zadziałało.






Andrzej Masłowski
 

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"