środa, 8 stycznia 2020

PHIL LANZON - "48 Seconds" - (2019) -










PHIL LANZON
"48 Seconds"
(PHIL LANZON DITTIES)  ****






Być może nazwisko Phila Lanzona w świecie organistów rocka nie jest równie rozpoznawalne, co Ricka Wakemana, nieodżałowanego Jona Lorda bądź Tony'ego Banksa, a jednak na swój sposób również mówimy o postaci pierwszego szeregu. Myślę jednak, że muzyk nie odstawia od nich stopy swymi umiejętnościami, jak też od takiego Dona Aireya czy noszącego penitencjarną fryzurę, Marka Kelly'ego.
Jego drugie solowe dzieło stanowi za concept album, którego temat wije się wokół tragicznego trzęsienia ziemi, jakie rankiem 18 kwietnia 1906 roku nawiedziło San Francisco. Wystarczyło tytułowych 48 sekund, by pochłonęło trzy tysiące ludzi.
Lanzon, jako prawdziwy arystokrata rocka, zadbał o odpowiedni rozmach, zapraszając symfoników z London Telefilmonic Orchestra, do tego sekcję dętą, ponadto jazzowego basistę Laurence'a Cottle'a, równie dobrego klawiszowca i saksofonistę Richarda Cottle'a, uznanego perkusistę Neala Wilkinsona (współpracownika m.in. Raya Charlesa czy Vana Morrisona), ale i kilku wokalistów: Johna Mitchella (muzyka Areny, It Bites, Lonely Robot czy The Urbane), Andy'ego Makina oraz wciąż należycie niedostrzeżoną Miriam Grey. W kompozycji "Rock N Roll Children", Lanzon powierzył jej nawet obowiązki głównej wokalistki, i wyszło tak, że aż z dłoni dmuchnąłem całusem.
Namawianie miłośników Uriah Heep do posłuchania tej płyty byłoby pozbawionym odrobiny wysiłku pójściem na skróty, bowiem "48 Seconds" to oprócz ujawnień przynależnością fascynacjami do tamtej formacji, także w dużej dawce czystej krwi rock progresywny, ale raczej wyzbyty skomplikowanych fraz. Ten w wydaniu Lanzona osadzony został w czytelnych melodiach, czyli bliskich dokonań Areny, Sagi, Asii, Kansas czy nawet lekko muskając o przyćmionych dawną i krótkotrwałą popularnością GTR. Nie lada sztuką wydaje się przyozdobienie ambitną, acz jednocześnie komunikatywną muzyką, jednego z najtragiczniejszych dni w dziejach ludzkości, jednak Lanzon uczynił to jedną ręką. Mnogość ładnych melodii ujawnia się naszym zmysłom wraz z każdą kolejną kompozycją, zupełnie niczym postaci w balecie, które pojedynczo wyskakują zza pleców jednego z pozoru tancerza. I tak, obok pełnych uroku piosenek, co "In The Rain", "Blue Mountain", "Face To Face", są też i jeszcze te szczególniejsze, jak - mająca lekkość UriahHeep'owego klasyka "Lady In Black" - sześciominutowa "Road To London", bądź finalizująca album, tytułowa kompozycja "48 Seconds". Dziewięć i pół minuty, co już w zasadzie czyni z niej mini suitę. I słusznie, tak właśnie należy ją potraktować. Tacy Yes czy The Moody Blues zapewne też by nią nie pogardzili. Symfoniczny rozmach, wbity w jej szeregi chór, odpowiednio dostosowany pełen patosu śpiew Lanzona, plus unosząca się nad całością niejednoznaczna, acz śliczna melodia, oto składniki, z których spleciono jedną z najbardziej udanych kompozycji świeżo zakończonego roku. A przecież to tylko nieliczne wyróżniki tej nad wyraz spójnej jakościowo płyty. Ciekawe, jak przypadnie Szanownym Państwu do gustu buszująca retro big-bandowa nuta w zaśpiewanym przez Johna Mitchella "Forty Line", a i jeszcze kilka innych ukrytych pod tą konceptualną albumową płachtą niespodzianek.
Świadom też jestem, iż używając terminologii "rock progresywny", już na samo dzień dobry wystarczająco zniechęcam przeciwników powyższego nurtu do posłuchania tej płyty. Przyznaję, wszelaki współczesny art-prog-rock, od lat nosi wciąż tę samą chmurę powagi, więc i ja też niejednokrotnie wykrzesuję siły, by przebrnąć przez te wszystkie najnowsze progresywne sepuku, jakie mniej lub bardziej sukcesywnie dostarczają coraz dotkliwiej lisi Mystery, jak też do bólu manieryczni Big Big Train, Knight Area, The Flower Kings czy jacyś tam Sylvan - tych to szczególnie nie cierpię. Prawdziwa z nich estetyczna przemoc, a zarazem muzyka, która w szczelnym prog'rockowym światku stanowi za próbę stylistycznego samobójstwa - na szczęście udaną. Ale w tym całym obecnym gąszczu emocji, bliskich tureckich sitcomów, zdarzają się wyjątki, jak podnoszące temperaturę i z gracją odwiedzające stare zakamarki, wyjątkowo dobre "48 Seconds". Słuchając tej płyty trudno zanegować cokolwiek, a już tym bardziej kompozytorskie umiejętności Lanzona.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"