piątek, 17 stycznia 2020

green book

Ze sporym poślizgiem obejrzałem "Green Book"; opartą na faktach opowieść, o generowanej przyjaźni, która okazała się możliwa nawet w czasach rasowej nietolerancji Ameryki lat sześćdziesiątych. Polecam, powinni wszyscy, bez wyjątku. Podsuwam szkołom, jako materiał edukacyjno-dydaktyczny. Dziękuję moim przyjacielkom Ewie i Pawłowi za udostępnienie tego DVD. W moim przypadku to jedna z niewielu okazji, by nadrobić zaprzepaszczony w kinie seans.
Chodząca zbyt wcześnie spać stacja Planete+ (bo już w okolicach 3.00 w nocy), ostatnio wyemitowała ciekawy dokument o Wolfgangu Beltracchim - artyście malarzu, a jednocześnie nad wyraz uzdolnionym hochsztaplerze w świecie sztuki. Jegomość fałszował dzieła wybitnych twórców, jednocześnie grając na nosie wielkich znawców, którzy nie potrafili oddzielić ziarna od plew. Zabawnie posłuchać Beltracchiego, gdy ten odwiedzając nadęte muzea wypatrywał w ich wnętrzach własne podróbki, które czyniły za oryginały. Film obnaża słabość mecenasów sztuki, których wbita w ich kręgosłupy buta i nieomylność bywają kruchsze od domków z kart.
Dostałem trochę nowej muzyki, w tym pewną jesienną zaległość. To pokazuje, jak nie warto reasumować starego roku zaledwie kilkanaście dni po jego zakończeniu. Mam już także jedną płytę tegoroczną. Nie jest być może powalająca - na te przyjdzie dopiero czas - niemniej i tak cieszy. Inna sprawa, najlepsze już było. Przepraszam, kompletnie nie czuję żadnych Tool, Opeth, The Claypool Lennon Delirium czy nowego Iggy'ego Popa, a właśnie ich nowymi albumami zachwycają się aktualne loże szyderców. Jeśli takie płyty stanowią za wykładnię prawdy o dzisiejszej rock-rzeczywistości, to z muzyką nie jest dobrze. Iggy Pop najlepiej doładował na prostolinijno-punk-metalowej płycie "Instinct". I nie przekłamujmy na siłę rzeczywistości. No tak, lecz wówczas na gitarze bezlitośnie przycinał niejaki Steve Jones. Jegomość, który odkrył w sobie pokłady należytego muzykowania, gdy już skończył z jednostajną gitarową punk-naparzanką. Na
dowód w sprawie, polecam jego wykwintny, choć już wiekowy album "Mercy". Proszę też nie pogardzić bardziej pikantnym "Fire And Gasoline". Przy czym, idę o zakład, iż specjaliści od Biedronkowych winylowych przecen, z notorycznie powielanym w ofercie, w ocenzurowanej okładce "Appetite For Destruction" (niepoprawiony oryginał jest u mnie), nie mają bladego pojęcia, że na "Fire And Gasoline" także usłyszą głos Axla Rose'a, a nawet Iana Astbury'ego z The Cult. Że o jego zespołowym funflu, Billym Duffym, już tylko napomknę. Oooo właśnie, gdyby więc zadumać się nad istotą rocka, może zamiast jednolitych Tool'owych męczarni (u nich wszystko brzmi jak jeden utwór), lepiej uwolnić woń prawdziwie energetycznego "Fire And Gasoline".
Po latach odnowiłem przyjaźń z "A Little Ain't Enough" - Davida Lee Rotha - tak niegdyś krytykowanej płyty lubianego przecież VanHalen'owca. A wszystko dlatego, że nie przebierał na niej palcami niewyżytek Steve Vai. Pod tym względem, Jason Becker faktycznie nie miał szans z tamtym zabarwiaczem wszelakich onanistycznych zagrywek. Muzykiem, który absolutnie lśnił na wcześniejszych dwóch albumach Mistrza Davida ("Eat 'Em And Smile" oraz "Skyscraper"), niejednokrotnie przyćmiewając głównego winowajcę. Cóż, jego dni musiały być zatem policzone. No dobrze, wiadomo, nie z tego powodu zabrakło Vaia na "A Little Ain't Enough". Ale i ja wówczas stałem też w pierwszym rzędzie miażdżącej wobec Davida krytyki, zaś dziś słucham tej muzyki, że aż mną nosi. Na tym polega rock'n'roll, natomiast przy tych wszystkich dołujących Toolach czy Opethach, można się tylko odprawić na drugi świat.
Na najbliższą niedzielę mam już zawiązany repertuarowy metaforyczny krawat - wszak prawdziwym nigdy się nie hańbię. Obiecuję dużo soczystego grania. Być może zahaczymy nawet o egzotyczny ejtisowy pop, w wydaniu trochę mniej już popularnej babeczki, która zgrabnie funkcjonuje do dziś, pomimo iż obecnie nie śledzę jej poczynań. Przed trzydziestoma laty moja Sisterka Ela przysyłała mi sporo kompaktów (pośród nich, m.in. owej Artystki), z muzyką nie zawsze rockową, no i wiele z tamtych płyt udało mi się polubić. A że mając dwadzieścia parę lat, słońce wydaje się intensywniejsze, lepiej ogrzewające, tak też...




Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"