poniedziałek, 7 października 2019

zmarł GINGER BAKER, koniec Vinyl Ella Cafe, plus słowo przedwyborcze

Nie szło mi wczoraj najlepiej. Jakiś rozkojarzony byłem. Zupełnie, jakbym stał obok równolegle przez siebie prowadzonej audycji. Ku zaskoczeniu, dostałem nawet kilka niewymuszonych pochwał. Czyżby nikt niczego nie zauważył? Dopiero po północy wszedłem w swoje buty, tym samym zyskując frajdę z prowadzonego programu.

Zmarł Ginger Baker. Nieprawdopodobnie dobry perkusista. Głównie kojarzony z Cream, w których "tercetował" z Eric'kiem Claptonem oraz Jackiem Bruce'em. Tego drugiego Pana też już nie ma wśród nas.
Ginger w młodości nie żałował sobie niczego, pomimo tego dobił osiemdziesiątki. Ale, jak wiemy, nigdy nie jest w sam raz. Każdy pragnie żyć. Pomimo, że gdzieś przeczytałem, iż w ostatnim czasie Ginger miał nawet do Boga pretensje, że ten podtrzymuje jego życie w tak koszmarnej kondycji.
Przed tygodniem zabrałem do radia efektowny 4-płytowy box "Those Were The Days", z którego skorzystałem dopiero wczoraj. W ostatnią niedzielę września nosiłem zamiar pogrania Cream w intencji poprawy zdrowia Gingera, ale w trakcie audycji wycofałem się z tego pomysłu, nie chcąc prowokować losu.
Niedawno posłuchaliśmy małego fragmentu jedynej płyty supergrupy Blind Faith. Grupy, w której Ginger Baker grał obok Ric'ka Grecha, Steve'a Winwooda oraz Cream'owskiego Eric'ka Claptona. Okazją było 50 lat, ale nie od wydania albumu, a od wskoczenia jego na sam szczyt brytyjskiej oraz amerykańskiej listy sprzedaży. Świetna muzyka, coś, bez czego żadna rockowa kolekcja nie będzie kompletna. Ale Ginger Baker to nie tylko Cream i Blind Faith, lecz także epizody u boku Alexisa Kornera, ponadto w grupie Graham Bond Organisation oraz fajnej formacji Baker Gurvitz Army. W tej ostatniej urzędował z braćmi Gurvitz, których również kojarzymy jako braci Curtis. To ci od choćby "Wyścigu z Diabłem" grupy Gun bądź znakomitych Three Man Army. Muszę pozbierać wszystko do kupy i przy którejś okazji zaprezentować.

Zamknęła się klasowo wystrojona kawiarnia Vinyl Ella Cafe. Miejsce, które Szanownym Państwu w jednej z audycji polecałem, pomimo iż sam do niego nigdy nie dotarłem. Właściciel, przemiły Pan Maciejewski, na tuż przed otwarciem lokalu zaproponował, bym przy jakiejś okazji w tamtym miejscu podidżejował. Oczywiście, z jakąś odpowiednią muzyką. Mieliśmy się zdzwonić, jednak nikt pierwszy za słuchawkę nie chwycił. Nawet nie pół roku, a bodaj trzy miesiące, miejscówka tchnęła życiem. Chyba niezbyt obfitym, skoro pozostało po niej już tylko wspomnienie. 
Widać, dzisiejsi ludzie łakną innych miejsc. Mniej wytwornych, prostszych, w nieco swobodniejszej atmosferze, tańszych. Eleganckie stoliki, fortepian, plus muzyka na żywo, do tego ciasto na porcelanowych talerzykach, to już przeszłość dla pokolenia elektrycznych hulajnog oraz kuszących aplikacji z tanim i szybkim jedzeniem. Wystarczy w smartfonie jedno klik, a za kwadrans z ciepłym żarciem zadzwoni domofonem uber eats. 
Trudno utrzymać drogi lokal przy Starym Rynku, gdzie okoliczne towarzystwo zdecydowanie szuka knajp z jak najtańszym piwskiem. Elokwencja na talerzach dobra dla milutko ukrytych miejsc, gdzieś w "zapoznańskim" krajobrazie, w sąsiedztwie drzew, jezior czy porostów na tle tychże malowniczych akwenów. Inna sprawa, że żyjemy w świecie bombardujących zewsząd piwnych spotów, zapewniających o triumfie goryczki z pianą w alkoholowej rodzinie. I co do napoju w tej materii najtańszego, pełna zgoda. Reszta, to jeden wielki bek. 

W nadchodzącą niedzielę wybory. Wszyscy zachęcają do uczestnictwa. Wręcz nachalnie. Nie sprzyjam tej opcji. Preferencje z tego powodu wcale się nie zmienią. Im większa frekwencja, tym większa (moja/nasza) porażka. Te wybory jako opozycja przerypaliśmy już dawno temu, teraz tylko sprawa rozbija się o to, by nie oddać rządzącym większości konstytucyjnej. Bo wtedy już po nas. I jako zatroskany o mój kraj bardzo się o jego dalsze losy boję. Tak, jestem patriotą. Ale nie takim w bluzie z kapturem, orłem na przedzie oraz emblematem Polski Walczącej wymalowanej na jednym z rękawów. Mój patriotyzm, to duma z tego, że ogramy w piłkę Słowenię lub Macedonię, a Riverside wyprzedadzą koncert w jakimś niemałym miasteczku w Holandii. Mój patriotyzm odzywa się także, gdy Quentin Tarantino zechce do swego filmu aktora-polaka, a siedzący obok w autobusie Ukrainiec właśnie szepcze kumplowi do ucha, że Polska to fajny kraj. Zaś, ja będąc w berlińskim Saturnie znajduję wśród tamtejszej płytowej oferty znajomą polską okładkę, nad którą wzrok skupia jakiś niemiaszek, poważnie zastanawiając się nad jej zakupem. Tak ja to pojmuję. Patriotyzmem nie można nazwać nienawiści, a już tym bardziej wobec Polaka, który zamiast rządu Morawieckiego widzi przyszłość naszego kraju w objęciach ludzi spoza tamtego obozu.
Jesteśmy różni, nic w tym złego. Jeden lubi Karela Gotta, inny dziara się przy namiętnych solówkach Davida Gilmoura lub tekstach Rogera Watersa, a jeszcze inny woli agrest od truskawek. I ja też przez całe życie, z coraz lepszym skutkiem uczę się tolerancji. Wiele nauk przyswoiłem pozytywnie, nad resztą pracuję. Chodzi o to, by myśleć i komasować empatię. Ale nie taką na pokaz, kościelną i tylko w niedzielę, lecz przede wszystkim wobec innego koloru skóry czy jakiejkolwiek kulturowej, seksualnej czy światopoglądowej odmienności. 
Na koniec coś Szanownym Państwu napiszę. Być może będzie to jakaś wskazówka. Otóż, w moim gronie jest pewna rówieśnicza parka, która posiada dorosłych synów. Są to zadeklarowani głęboko wierzący ludzie. Podczas dawnych spotkań przy grillu, często z ich ust padała niechęć do "pedalstwa". Nie lubię tego określenia, ale oni właśnie takiego używali. I proszę wyobrazić sobie, że przed kilkoma laty wyszło na jaw, że jeden z ich synów jest gejem. Nie potrafili tego zmienić, a tym bardziej zrozumieć. Matka jednak szybko się z bolesnym dla niej faktem oswoiła i ów stan rzeczy zaakceptowała, jemu jednak było dużo trudniej. Narastał w nim lęk utraty całej dobrej reputacji. Bo jako człowiek przykładny - Polak-katolik - miał iść obraną za kościoła narzutem drogą po kres swych dni. Lecz jeden z synów kompletnie wszystko zaburzył. I wyobraźcie sobie Najdrożsi, że po kilku latach nastąpiła przemiana. Bo przecież ojciec, z dnia na dzień nie przestanie kochać syna. Jaki by on nie był, to przecież syn. I coś takiego może dotknąć każdego z nas. Każdego, bez wyjątku. Czy zatem nadal mamy ochotę rzucać wyzwiskami oraz kamlotami w ludzi, na których spora rzesza naszych rodaków bezrefleksyjnie rozsuwa transparenty "strefa wolna od LGBT"? 
Finał tej w miarę świeżej historii ma na szczęście przemiły epizod. Podczas niedawnego wesela syna moich przyjaciół, na który zostaliśmy z moją Mundi oraz naszym Tomkiem i jego dziewczyną zaproszeni, również zaproszona została wspomniana rodzinka z oboma synami oraz ich partnerami. Jeden przyjechał z żoną, zaś ten "wyrodny" drugi, z chłopakiem. Równie przystojnym i elegancko przyodzianym. Kochająca parka, co rzucało się w oczy, i mam nadzieję, nikogo z tego powodu w sercu nie dźgało. Chłopacy nie ślimaczyli się na widoku publicznym, a wręcz przeciwnie, obtańcowali chyba wszystkie babki. Natomiast po udanej imprezie powrócili do własnego prozaicznego życia, jak wszyscy inni. Zapewniam, nikomu z ich powodu nie wyszła na dupie boląca wysypka, nikt też z powodu żadnego z obu przystojniaków nie rozwalił własnego związku i nie zrujnował niczyjego życia. Bo każdy z nas może i powinien mieć prawo poprowadzić własne życie tak, jak mu serce nakazuje. O ile rzecz jasna nikomu nie uczynimy zła. I nikomu nic do tego. Dziękuję za uwagę.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"