czwartek, 3 października 2019

nie żyje KAREL GOTT (14 VII 1939 - 1 X 2019)

Był u nas bardzo lubiany. Jak mało który artysta z Bloku Wschodniego. Na barwę jego głosu ręce same składały się do oklasków. No, może jedynie ten czechosłowacki nie zawsze pasował, ale przecież Pan Karel był Czechem (choć śpiewającym niekiedy po angielsku, a całkiem często po niemiecku), więc śpiewał w języku zrozumiałym dla swoich braci i sióstr. Poza tym, te jego pepiczkowe śpiewanie miało także pełnię wdzięku. Pod warunkiem, że na słuchaniu jego piosenek nie przyłapali cię szkolni rówieśnicy. Dlatego jako 12/13-latek słuchałem ich w ukryciu. Wyjaśnię młodszym, w tamtym czasie był to taki piosenkarz raczej dla starszyzny. Zdecydowanie dla rodziców lub babć, dlatego tylko wobec nielicznych potrafiłem ujawnić słabość wobec niego.
Pierwszą świadomie zakupioną płytą było "From My Czech Song-Book". Stało się to tuż po wyruszeniu w mój niekończący się rejs dookoła muzyki. Wszystkie piosenki na "From My Czech..." anglojęzyczne. Ów fakt powodował, iż nie skazywało mnie ich wielbienie na pożarcie. Wszak pod jednym warunkiem, jeśli nie wpadłem w sidła jakiegoś starszego kolegi z bloku, który wiedział już, kto to Elton John czy nie daj Boże Led Zeppelin. W takim przypadku przechlapane. Groziła ostra ze mnie polewka na boisku lub przy zainstalowanym nieopodal bloku trzepaku. Przecież ówczesna młodzież szukała jedynie wyzwań z zakazanego Zachodu. Krawczyk, Gott czy Pugaczowa, fuj, i jeszcze raz fuj. Jedynie węgierska Omega bądź Locomotiv GT mieli jako takie poważanie i prawo bytu, zaś z naszych bujnowłosych, jedynie SBB, Budka Suflera, już lekko przestarzali Breakout, no i rzecz jasna nieśmiertelny polski jazz.
Zachwycałem się "From My Czech Song Book". Płyta na tamtym etapie stała w mojej hierarchii w równym rzędzie, co gorące przeboje Village People, Boney M., Pussycat, Bee Gees, a nawet "Tornero" I Santo California. Przy nich anglojęzyczny Karel również wydawał się boski, a i ja bez ukrywania mogłem mieszać jego piosenki z tamtymi, ponieważ na "From My Czech Song-Book" nie znalazła się nawet jedna czechosłowacka śmieszynka.
Jako pozytywny młodzieniec lubiłem równie radosne piosenki. W sensie, wesoło przyodziane. Dodam na plus, że żadnych niepolskich tekstów nic a nic nie rozumiałem. Tak więc, gdyby Karel Gott zaśpiewał "Adagio" Albinoniego w rytmie cza cza, skakałbym euforycznie podobnie, jak po naszym zwycięstwie w siedemdziesiątym czwartym nad Brazylią. A na wziętej właśnie w kleszcze płycie znalazło się kilka żywych piosenek, jak choćby "Laughing", "Hey Mr. Green" czy "Just Like We Are". Ta ostatnia miała nawet przeuroczy syntezator. Zupełnie niczym z piosenek do dziecięcych kreskówek. Lecz pośród takiej twórczości, Karel Gott bywał też serio. Jak dajmy na to, w otwierającej całość "Where Do You Go And Hide, Love". Rzecz w pierwszej fazie brnąca niczym kondukt, po czym rozwijająca skrzydła ku estradowemu "la la la", by ponownie powrócić do pełnego patosu, z sączącym się w tle ala żołniersko-rosyjskim klimatem, który idealnie pasowałby jako suplement do dźwiękowej ścieżki "Doktora Żywago". Kluczową piosenką była tu jednak otwierająca stronę B "If I Were Mr. Paganini". Lubiłem ją najbardziej, choć przecież cała płyta waliła na łopatki. Co za głos, co za wykonanie, co za klasa - tak to odbierałem. Trudno dziś tamte uczucia przelać na papier. Tak więc, uwierzcie lub nie. Macie tę płytę pod ręką? Nastawcie przedostatnią ścieżkę na stronie B. Tak wykonanego "Let Love Spread Far And Wide" mogliby Gottowi pozazdrościć Engelbert Humperdinck, Tom Jones, a nawet Frank Sinatra. Inna sprawa, iż Karela Gotta w tamtych latach nazywano socjalistycznym Frankiem Sinatrą. Choć zdaje się, chyba w nieco ładniejszym opakowaniu, typu Sinatra znad Wełtawy, czy jakoś tak. 
Będąc pod wrażeniem najlepszego singera z kraju Rumcajsa, Hanki i Cypiska, po tak udanym kontakcie z jego repertuarem, wszcząłem sumienne polowanie na kolejne nagrania. I tak się akurat złożyło, że w krótkim czasie - niemal równocześnie - w sklepach pojawiły się kolejne dwa interesujące mnie albumy: "Karel Gott '77" oraz "Karel Gott '78". Jako ciekawostkę dodam, iż ich tytuły wybiegały w przyszłość niczym gospodarka RWPG, bowiem de facto każdy z nich pojawił się w handlu w roku poprzedzającym triumfalne roczniki "77" oraz "78". Były to jednak niestety płyty czeskojęzyczne. O pardon, czechosłowacko. Czyli znowu słuchanie pod kołderką i przy zamkniętym oknie. Wstydziłem się nawet przy moich staruszkach. No bo, gdyby czasem nakryli, po czym z drwinką zarzucili: a ty słuchasz Karela Gotta? - zapadłbym się pod ziemię. To dopiero by była porażka. Przecież Karel bił pod nich, był piosenkarzem dla ich pokolenia, ja zaś powinienem płonąć w zachwytach nad ubranymi w dzwony wyjcami, a nie nad jakimś panem w ładnie skrojonym garniturku i jeszcze z uśmiechniętą buźką trzymającego w dłoni czerwoną różę. Ale słuchałem tych "siedem siedem" i "siedem osiem", pomimo iż nie podobały mi się aż tak, jak gloryfikowane w tym tekście "From My Czech Song-Book". Żałowałem, że np. takie "Beautiful Noise" Neila Diamonda, Karel Gott nie wykonał po angielsku. Jakoś ten wesoły język naszych południowych sąsiadów trochę, a nawet bardzo przeszkadzał. Zbyt dużo rozumiałem, w dodatku zawsze wszystko rozumiałem na wesoło. A przecież ładniej brzmiący angielski gwarantował wyostrzanie zmysłów, przez co piosenki stawały się lepsze. W języku Szekspira nawet biesiadna piosnka brzmiała niczym "Kartoteka" Różewicza. Gdy już jednak zaakceptowałem czechosłowacki stan rzeczy, zacząłem podziwiać prawdziwą klasę Pana Karela. I choć, z płyty "78" wyłowiłem jedynie przeuroczą przeróbkę "Domu Wschodzącego Słońca" (ach, i te żeńskie chórki!), o tyle z "77" poszło dużo lepiej. Przede wszystkim, "Citim". Czyli, "Feelings" - rzecz spod objęć Morrisa Alberta. Tę piosenkę kochano u nas chyba w każdym środowisku, a jej czeski odpowiednik w wydaniu Karela Gotta okazał się prawie tak samo dobry. Mało tego, dwie kolejne w tym zestawie pieśni okazały się równie ekstra. Ok, być może nazbyt estradowo-socjalistyczne i irytująco optymistyczne, ale podobały mi się całkiem serio. Podobnie jak cover Barry'ego Manilova "Mandy" - tutaj nadany pod przykrywką "Jsou Svátky".
Na kilka późniejszych lat dałem sobie jednak spokój z Karelem Gottem. Wreszcie poznałem Queen, Black Sabbath, Ultravox, Blondie i jeszcze parę-, paręnaście-, parędziesiąt innych wykonawców, którzy co prawda nie zawsze śpiewali lepiej od naszego bohatera, ale czynili to w mniej śmiesznym, a co za tym idzie, wstydliwym języku. Zapomniałem więc o tym wybitnym piosenkarzu na ho ho ho i bez reszty oddałem się obowiązującym światowym trendom. Dopiero po wielu wielu latach powróciłem do "From My Czech Song-Book". Uradowało, że ponownie gdzieniegdzie pojawiły się ciarki, czyli nic nie uległo przedawnieniu. Kiedy już zostałem radiowcem, po kilku latach pełnienia misji ośmieliłem się podczas jednej z audycji zapodać w eter fragment najulubieńszej płyty i poczekać na reakcje. Nie było żadnych. Nikt nie pochwalił, ale też nie otrzymałem pogróżek, więc za jakiś czas powtórzyłem zabieg, z podobnym zresztą efektem. Nie zniechęcam się, jeszcze kiedyś Karelem Gottem przywalę.
Niedawno przywiozłem z Pragi najnowszą płytę Pana Karela. Tytuł "Ta Pravá". Kupiłem ją w firmowym sklepie Supraphonu, jednocześnie nie mając pojęcia, iż owe dzieło będzie ostatnim słowem. Kilka piosenek w stosownym czasie poszło w eter, i ponownie bez jakiegokolwiek odzewu. Ale co tam. Gdybym po każdej audycji oczekiwał uznania, musiałbym zakończyć przygodę z sitkiem gdzieś w okolicach 1995 roku. Bo jak to u nas tradycją stoi, pochwał niet, natomiast uważaj bracie, byś się na niczym nie wyłożył. A już najlepiej na ujawnieniu światopoglądów. 
Bardzo mi przykro, że na zawsze rozstaliśmy się z tym Wyjątkowym Artystą. Wielkim śpiewakiem, choć zakorzenionym w estradowej rozrywce, a jednocześnie człowiekiem o autentycznym GOTTyckim nazwisku. Jegomościu, o nie tylko pięknym głosie, ale również niezwykle pozytywnym usposobieniu.
Od dawna obserwowałem jego facebookowy profil. Sporo pisał, lubił się fotografować - najczęściej uśmiechniętym w jakiejś wiosennej, letniej lub złoto-jesiennej scenerii. Za zimą, podobnie jak ja, chyba nie przepadał. Świętował każdy dzień, często w otoczeniu bliskich. Był tak pozytywny, jak jego piosenki.
Być może nie każdy wie lub pamięta, ale Karel Gott w 1978 roku wystąpił w naszym Poznaniu. Tak tak, konkretnie w Teatrze Wielkim, w ramach Międzynarodowej Wiosny Estradowej. I co zachowane materiały telewizyjne przypominają, świetnie komunikował się z publicznością w naszym ojczystym języku. Nie jakieś tam "źieńdobri", którego to "dzień dobry" dzisiejsi mocarze nie mogą przez tydzień wykuć na blachę, a do takich dziadków jak ja przyczepią się o każde niewinne przestawienie akcentu - w tej ich nietykalnej oksfordzkiej angielszczyźnie. 
Żałowałem bardzo, że w program niedawnej praskiej wycieczki nie wbito zwiedzania muzeum Artysty. Mieści się ono w podpraskich Jevanach. Byłoby to dla mnie opus magnum tamtej eskapady, ale cóż... Bo jak zwyczajem moich rodaków bywa, prymem trza obskoczyć wszystkie kościoły. Polscy turyści mają na nie takie parcie, jak ja na kibel po trzech wmuszonych we mnie czeskich piwach. Dlatego następną wizytę w rodzinnym mieście Jaroslava Haška muszę poddać znacznej korekcie, i oczywiście z dala od bełkotliwej tułaczki z przewodnikiem.
W lipcu obchodziliśmy 80-tkę Karela Gotta. Z tej okazji na moim FM pojawiła się jedna z jego piosenek. Było też słówko na blogu, były życzenia. Nie przewidziałem jedynie, że tak szybko przyjdzie Mistrza pożegnać.
Niech przebogata twórczość Karela Gotta płynie w Szanownych Państwa sercach równie szerokim korytem, co jego ukochana Wełtawa.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"