poniedziałek, 14 października 2019

THE BEATLES - "Abbey Road" - 2 CD Anniversary Edition - (1969/ reedycja 2019) -








THE BEATLES
"Abbey Road" - 2 CD Anniversary Edition
(APPLE RECORDS)

*****




Ostatnia kolektywna płyta Beatlesów i jednocześnie jedno z ich największych artystycznych osiągnięć. Skonfliktowani podczas sesji do "Białego Albumu" liverpoolczycy postanowili podczas prac nad "Abbey Road" całkowicie oddać sprawy w ręce George'a Martina, by ten o wszystkim decydował względem zwycięstwa sztuki ponad wewnętrznymi podziałami. Już na samym początku Martin zastrzegł, by John Lennon pozwolił mu spokojnie pracować, a i tak ukochany Yoko Ono darł koty z kim popadło - głównie z Paulem McCartneyem. Jednocześnie sama Yoko też wywierała presję, przeszkadzając swą obecnością podczas sesji, nierzadko wchodząc w słowo.
Wszyscy Beatlesi zgodnym chórem podjęli wówczas decyzję o rozpadzie grupy twierdząc, że ich wspólna droga właśnie dobiegła końca. A mimo to, pomimo waśni i sporów, udało im się stworzyć dzieło wybitne, które na zawsze postrzegać będziemy jako kamień milowy w dziejach rocka. Przyznam, że i ja jako młodzieniec zachwycałem się nim do utraty tchu, i nic z dawnych uczuć chyba się nie utleniło. A mówimy o płycie przyozdobionej jedną z najbardziej rozpoznawalnych okładek, którą zarazem sprzedano w ponad 14-milionowym nakładzie, i która w Zjednoczonym Królestwie utrzymywała się na szczycie zestawień przez pięć miesięcy. Były to jednak czasy absolutnej dominacji Beatlesów, bo proszę sobie wyobrazić, że gdy kilka tygodni po brytyjskiej premierze "Abbey Road" płytę wydano w Stanach, w pierwszej setce Billboardu wciąż jeszcze harcowały "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band", "White Album" oraz "Magical Mystery Tour".
O "Abbey Road" napisano chyba wszystko, podobnie jak również posłuchali jej wszyscy miłośnicy muzyki, w tym liczni wielbiciele samych Beatlesów, czy wszelacy historycy oraz analitycy. Dlatego mam świadomość, że moją rolą nie jest gloryfikowanie tego i tak już ze wszech miar ukoronowanego albumu, a jedynie zwrócenie uwagi na kolejne jego wznowienie. Z racji szczególnej rocznicy, bowiem pięćdziesiątkę ma się tylko raz. Były już adekwatne wydania "Sierżanta Pieprza" czy "Białego Albumu", czas więc na "Abbey Road", które w nowej edycji zawiera niemało oczekiwanych smaczków - oczywiście, jeśli zaopatrzymy się w przynajmniej skromne wydanie 2-płytowe, bogatsze od równolegle opublikowanego podstawowego jednopłytowego.
Kolekcjonerzy Beatlesów zapewne od lat posiadają udostępnione tu dodatkowe ścieżki, jednak najczęściej w znacznie gorszej, czytaj: bootlegowej jakości, więc i oni łakomie zarzucą sieć na ich odrestaurowane wcielenie. Sam posiadam na płytach fono oraz wideo nieco Beatles'owskich rarytasów, a mimo wszystko oficjalnie opublikowane dodatki do "Abbey Road" radują jak mało co.
Co otrzymujemy? Na początek piąte podejście do "Come Together" - z falstartem, ponowną odliczanką oraz całą surowością, jaką obnaża efekt jeszcze przed ostatecznym miksem. I podobnie bywa we wszystkich pozostałych przypadkach, jak dajmy na to, w dwunastej wersji "Maxwell's Silver Hammer", czwartej "Oh Darling" czy dziewiątego podejścia do świetnego numeru Ringo Starra "Octopus's Garden" - w którym Ringo dał wyraz fascynacji rejsem historyczną łodzią po wodach Sardynii - ale też we wszystkich pozostałych przypadkach. Otrzymujemy też demo Harrison'owskiego "Something". Przepięknej ballady, uwielbianej także przez samego McCartneya. Piosenki, która w pierwotnym zamyśle miała pojawić się już na "Białym Albumie". Podobnie zresztą, jak wspomniane wcześniej "Maxwell's Silver Hammer", którego na domiar złego Lennon wręcz nie cierpiał. Mistrzunio uważał tę kompozycję za dobrą dla babć. Lennon, jako niespożyte źródło wielu konfliktów, spierał się m.in. z McCartneyem o "Oh Darling". Uważał, że to on powinien zaśpiewać tę piosenkę, albowiem ta o wiele bardziej pasuje do jego osobowości. I choć wyczuwa się w tym nawet ziarno prawdy, ostatecznie wygrał Maca, co osobiście uważam za dziejową słuszność.
Nie chcąc nikomu odbierać przyjemności w samoistnym rozbrajaniu bonusowego terenu, zatrzymam się jeszcze tylko na niedopieszczonej wersji "I Want You (She's So Heavy)". Ta siedmiominutowa psychedelic-rockowa oda, będąca ukłonem Johna wobec Yoko, to chyba najbardziej transowa miłosna pieśń w dziejach ludzkości, a jednocześnie od początku po kres, jak to u Beatlesów, z niezwykle chwytliwą melodią. Jej zaprezentowany brudnopis nie rozkręca się jednak bez zacinki oraz długich głoszonych w gronie muzyków przymiarek, lecz właśnie w tym tkwi nasiono późniejszego owocu.
Napotkamy tu jeszcze wiele innych nadliczbowych ciekawostek, i nie będą to dodatki na jedno posiedzenie. Warto tego wszystkiego posłuchać, zaś skrytożercy z grubszym portfelem zapewne dopadną do trzydyskowego wydania (z jeszcze dodatkowym blu-rayem), zawierającego bogatszą paletę demówek i outtake'ów.






Andrzej Masłowski
 

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"