niedziela, 14 lipca 2019

LEVERAGE - "Determinus" - (2019) - / FIRST SIGNAL - "Line Of Fire" - (2019) - / HARDLINE - "Life" - (2019) -





LEVERAGE - "Determinus" - (FRONTIERS RECORDS) - ***1/2

FIRST SIGNAL - "Line Of Fire" - (FRONTIERS RECORDS) - ****

HARDLINE - "Life" - (FRONTIERS RECORDS) - ***1/2







Nie było ich całą dekadę, a na dobitkę wymienili wokalistę. Dotychczasowy Pekka Heino nie dzieli już włosa pomiędzy Leverage a Brother Firetribe, lecz przyszło mu skoncentrować się na tych drugich. W jego miejsce wskoczył równie sprawny Kimmo Blom. Żaden nowicjusz, wszak do tej pory dzielnie reprezentował fińskie hard'n'heavy w barwach Urban Tale, i kto wie, czy nie jeszcze lepszych Heartplay. Szkoda, że ci drudzy przedwcześnie i ze szkodą dla wszystkich machnęli białą flagą. Warto dodać, że przed laty Kimmo Blom nawet spróbował swych sił w Konkursie Piosenki Eurowizji, ale to nas dzisiaj interesować nie musi.
Połowę składu sekstetu Leverage rysują obecnie nowe nabytki, jednak w samej muzyce wszystko się zgadza. To wciąż czerpiące z tradycji hard rocka usymfonicznione heavy, charakteryzujące się wyrazistymi zwrotkami i refrenami, które zapewne chętnie wbiją w swe ramiona wielbiciele dawnych Deep Purple, Rainbow, Michaela Schenkera czy nawet Uriah Heep. Na "Determinus" znajdziemy jedenaście klasowych kawałków, zazwyczaj 5/6-minutowych, choć trafiły się też dwa ponad 7-minutowe długasy: "Burn Love Burn" oraz "Heaven's No Place For Us". Szczególnie pierwszy z nich wydaje się godny odnotowania. Bo choć wspomniani wcześniej Brother Firetribe nie tworzą aż tak rozwlekłych form, to jednak "Burn Love Burn" właśnie ich twórczość przypomina najbardziej.
Polecam drugą część albumu. Bywa tam najdorodniej. Dopadnie nas m.in. chwytająca za serce, pełna wspominkowych refleksji ballada "When We Were Young", a i okraszone porywającymi melodiami dwa pełne żywotności utwory: "Hand Of God" oraz "Rollerball". Oczywiście niczego nie ujmując nie mniej okazałym "Troy" czy "Afterworld's Disciple".

Kolejną pozycją z przegródki lubianej wytwórni Frontiers, najnowsza płyta międzynarodowych First Signal. "Line On Fire" jest trzecim tytułem zespołu wokalnie dowodzonego przez Harry'ego Hessa, który na co dzień gardło strzępi w kanadyjskich Harem Scarem. W kapitalnej grupie, która w naszym kraju może jedynie liczyć na podmuch wiatru, zamiast należnych salw.
Zgadzam się z perkusistą First Signal Danielem Floresem, który będąc odwiecznym entuzjastą talentu Hessa, jak też całego Harem Scarem, niedawno w jednym z wywiadów wobec pewnego dziennikarza aż zawył z zachwytu: "uszczypnij mnie, nie wierzę, że z nim gram". W dalszej części rozmowy dorzucając, iż Hess, tak dobrze jak obecnie, jeszcze nigdy nie śpiewał. Fakt, wydaje się, że ten noszący nazistowskie nazwisko hard-rockowy miotacz dawno nie miał tak dobrych dni. Poza tym, jego koledzy także uczynili wszystko, by nowe piosenki nie hamowały wezbranych temp i nie zacinały rozkręconych trybów. Dlatego
chwytliwe refreny są tylko konsekwencją równie efektownych podłoży, jakimi zwrotki wszystkich jedenastu piosenek. Ja także poczułem ulgę, albowiem dwa pierwsze albumy były takie sobie. Można było z nich wyłowić po dwie-trzy niezłe piosenki, lecz resztę świadomie wypuszczając z podziurawionego wora. Tymczasem jest nadspodziewanie dobrze. I nie tylko stoi to zasługą liderującym grupie Harry'emu Hessowi oraz Danielowi Floresowi, ale i ostatnio mocno aktywnemu gitarzyście Michaelowi Palace'owi (m.in: Palace, Toby Hitchcock czy Cry Of Dawn) jak też basiście Evergrey, Johanowi Niemannowi.
Nie odrywam się od "The Last Of My Broken Hearts", "Born To Be A Rebel" (tutaj swe palce maczał nawet Stan Meissner, muzyk jednorazowych, lecz niezapomnianych Metropolis), "A Million Miles", "Falling", "Never Look Back"... Stop, bo zaraz wymienię wszystkie.
"Line On Fire" stanowi za prawdziwy konglomerat jakości i możliwości całego kwartetu. Włodarze Frontiers już teraz powinni zagwarantować im carte blanche do buszowania po swoich studiach nagraniowych, celem poszukiwania natchnienia względem następnego albumu.

Na koniec pozostawiłem szóstego studyjnego długograja Hardline. Ta niegdyś amerykańska, a obecnie zdecydowanie włoska, i tylko z jankesową domieszką formacja, nagrała nadspodziewanie klawy album. Piszę to z satysfakcją, bowiem poprzednie dwa były ledwie średnie.
Grupie przewodzi wokalista Johnny Gioeli, który jednocześnie stoi na wokalnej straży u boku niemieckiego wymiatacza Axela Rudiego Pella. Niegdyś w Hardline grał jeszcze brat Johnny'ego, Joel, jednak obecnie jego gitarowe terytorium obrabia niejaki Mario Percudani. A jedynym zaś znanym nazwiskiem, obok liderującego Gioeliego, legitymizuje się Alessandro Del Vecchio. Ten wszędobylski muzyk i producent obecnie pomachuje do nas niemal z każdego wydawnictwa opatrzonego logo wytwórni Frontiers Records. Zastanawiam się, kiedy ten facet śpi, je, robi zakupy? Inna sprawa, iż autentycznie jest sprawnym instrumentalistą klawiszowym, niekiedy chórzystą, ale przede wszystkim producentem, co na "Life" także dobitnie słychać. Aha, gdyby czasem komuś się zamarzyło, w zespole od dawna nie ma Neala Schona, Rudy'ego Sarzo czy Deena Castronovo.
Hardline grają prostego w swej formie hard rocka, niekiedy tylko wzbogacanego odosobnionymi partiami pianina. Nie ma tu też jakichkolwiek meandrów, a więc niestety też krzty fantazji. Dotyczy to zarówno wszystkich muzykantów, jak również trzeźwo trzymającego się wokalnego pionu Gioeliego. Od dawna wiemy, iż natura tak Gioeliemu ulepiła struny głosowe, że bez względu na infografikę poszczególnych piosenek, Nowojorczyk zawsze wszystkie zaśpiewa w jednolitej prostej, która w szpitalnym wykresie oznacza zejście. A jednak korzystnie prezentuje się większość nagromadzonych tu kompozycji. Że zarekomenduję predysponujące do przebojów "Please To Call Home", plus następujące po nim "Take A Chance" bądź oddalone nieco "Out Of Time", ale też zgrabną balladę "Page Of Your Life" czy przekonujący cover z piosenkowej teki Queen, do "Who Wants To Live Forever".
No proszę, a gdy Hardline zaczynali nikt tej muzyce nie dawał najmniejszych szans. Wielu twierdziło, że zaczęli o dekadę za późno i zaraz będzie po nich. Fakt, gdy zadebiutowali w 1992 roku światem rządził grunge - nurt będący gwałtem na poczuciu estetyki, choć mający miliony zwolenników. Dzisiaj to on właśnie rdzewieje w parku maszyn porzuconych, a muzyka Hardline potrzebuje tylko wymiany oleju, by dalej dzielnie mykać.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"