niedziela, 9 czerwca 2019

STILL CORNERS - sobota 8 VI 2019, klub "Blue Note", Poznań

Trzy koncerty jednego tygodnia to zdaje się lekka przesada, lecz tak się złożyło. Po bardzo fajnym Shawnie Jamesie, ledwo wróciłem z kapitalnych Okta Logue, a tu już kolejny fajny twór, jakim rozmarzeni londyńczycy ze Still Corners.
Pełna wokalnego wdzięku Tessa Murray plus gitarzysta Greg Hughes. Słychać, że nasłuchali się Cocteau Twins czy Slowdive, a mimo wszystko nie kalkują, grają swoje. Do pomocy jest też trzeci, zapewne tour-musician, na samej scenie usadowiony gdzieś przy ławce rezerwowych. Jegomość niekiedy naturalnie bębni, innymi razy obsługuje automat do efektów, plus jeszcze wielu innych rzeczy.
W ich muzyce tli się nutka psychodelii, która niekiedy wyzwala oniryzm, a jeszcze innym razem wchodzimy do krainy tajemniczości i niepokoju.
Jeszcze przed półtora tygodniem nie miałem o nich bladego pojęcia, a przecież grupa istnieje od ponad dekady, posiadając na koncie aż cztery pełnowymiarowe albumy. Ostatni "Slow Air" nawet dzięki mojemu Tomkowi posiadłem. Młodziak wręczył mi go przed tygodniem, jednocześnie też zaprosił na organizowany przez własną agencję koncert. Tym dumniej oznajmiam, że spektakl wyprzedano. Naprawdę fajnie ujrzeć sukces bliskiej memu sercu Agencji "WiniaryBookings", gdzie pod wydarzeniem "Still Corners in Poznań", widnieje dopisek: "sold out". Tak trzymać! Pamiętam, jak mój Tomek z kolegą Bartkiem wszystko rozkręcali od przysłowiowego garażu, długo tkwiąc w powijakach, a teraz proszę. Tu przed chwilą taki fajny zespół, za moment chłopaki organizują we Wrocławiu Anthrax, a przecież machina nie zwalnia. 
Fajnie było posłuchać znanych mi już piosenek, jak "Sad Movies" czy dajmy na to "The Photograph", choć serce zabiło najmocniej przy rozwlekłym, w dodatku z pięknie naznaczoną gitarą "The Trip". Już wiem, że to numer z 2013 roku i muszę go koniecznie poszukać.
Proszę sobie wyobrazić, że Still Corners w piątek, kiedy my z Piotrkiem byliśmy na Okta Logue w Berlinie, oni właśnie też tego dnia w Berlinie zagrali. W dodatku w klubie, w którym w 2016 roku my z Piotrkiem byliśmy na Okta Logue. Mało tego, odległość obu klubów od siebie, to jakieś sto/sto pięćdziesiąt metrów. Przedwczoraj przejeżdżaliśmy tuż obok i widzieliśmy ludzi przed tamtejszą bramą.
Mam jednak, co do wczorajszego Still Corners, jeden zarzut. Nie jest to skarga na zespół czy ich świetną muzykę, lecz na nagłośnienie. Strasznie przesterowany bas, który skutkował charczeniem wszystkiego, co szło z automatu. A więc, perkusji oraz gamy wielu efektów, tych spoza śpiewu i gitary. Szkoda, bowiem ów eksces mocno nadwyrężył wartość koncertu, który zszedł nieco do poziomu zapotrzebowania dzisiejszego pokolenia ludzi wychowanych na smartfonach. Zapewne dla większości z nich nic się nie stało, jednak moje pokolenie, posiadające w domach dobre rasowe "stereo", od razu wychwytuje tego typu szwanki. Doradziłem mojej latorośli, by następnym razem WiniaryBookings dla takiej muzyki nie angażowali majstra z konsoletką wielkości laptopa, tylko zatrudnili nagłośnieniowca z powołania. Ale to jedyny chybił z wczorajszego wieczoru. Poza tym, fajnie było widzieć dobrze bawiących się ludzi, choć z bólem dodam, że głównie młodych - w przedziale 20-30 lat. Nasza paczka: Korfanty, Pan Artur, Piotr "nie tylko maszyny są naszą pasją", Słuchacz Bartek oraz ja, zdecydowanie "poprawialiśmy" średnią na korzyść starszyzny. Nie wiem, czego boją się 40-/50-latkowie, dlaczego nie docierają na takie koncerty? Przecież ta muzyka ich nie zabije. Jest piękna, niewinnie lekko nowoczesna, a jednocześnie gdzieś już dawno słyszana. To samo tyczy Okta Logue, na których też głównie zabawiała młodzież. Uważam, że obie formacje grają dosłownie dla wszystkich. Bez podziału na wyższość czupryn nad łysizną, czernią a szpakowatością. Widać, tak już jest, że na młodych docierają młodzi, a na dinozaurów tylko wapniaki. Bo przecież na Uriah Heep czy Steve'ie Hackett'cie, też trudno na trybunach o dzieciarnię.
I jeszcze na koniec słówko o kolejnym nieco dziwnym koncertowym finiszu. Jak widać, nie tylko prym w tej materii wiedzie Shawn James, który w Blue Note zakończył koncert bez bisowania. Wczoraj do podobnej sytuacji też mogło dojść. Właśnie po przecudownym "The Trip", muzycy zeszli ze sceny i przez jakiś czas nie dawali namówić się na bis, aż wreszcie na scenie pojawiła się Tessa, która oznajmiła, że coś jest nie tak, bodaj z gitarą Grega. Część ludzi potraktowała komunikat za zakończenie koncertu, pomału zaczynając opuszczać klub. Na szczęście cierpliwość popłaca. Po kilku chwilach wyszli i jeszcze zagrali. Nie pamiętam, dwa lub trzy utwory. Dzięki temu, zamiast ledwie 60-minutowego show, zrobiło się o kwadrans milej.

P.S. W roli supportu wystąpiła nasza ekipa Vyspa. Jako, że oszczędzałem siły na gwiazdę wieczoru, załapaliśmy się z Korfantym na ostatnie dwa kawałki. Trudno więc ocenić umiejętności śpiewającej tam dziewczyny oraz jej gitarzysty, bowiem na podstawie dosłownie kilku minut i niestety również kiepskiego dźwięku, mógłbym w swej ocenie okazać się mocno niesprawiedliwy.

P.S.2 Dzwonię przed obiadem do syncia, z zapytaniem: "ryjcio, a Ty masz płytę z kawałkiem "The Trip", bo chciałbym do audycji?". --- "a wiesz daddy, nawet nie pomyślałem, by do nich podejść po płytki". Ach, ta młodzież.

P.S.3 Zdjęcia, co już tradycją, tragicznej jakości. Ale są!





Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"