czwartek, 6 czerwca 2019

SHAWN JAMES - środa 5 VI 2019, klub "Blue Note" Poznań, organizator AGENCJA RANUS

Na różnych w życiu koncertach bywałem, lecz na takich, jak wczorajszy, jeszcze nie. Ale po kolei...
Od kilku niedziel Krzysztof Ranus promował tego amerykańskiego folk-bluesowego gitarzystę, jednak nie przykładałem do niego ucha, ponieważ wszystko działo się na moment przed moimi audycjami. A jest to czas, kiedy trudno skupić mi się na uważnym posłuchaniu cudzej oferty, jeśli właśnie układam własną. Poza tym, na Ranusowych audycjach nie wyczuwam w studio przy Rocha klimatu, ponieważ Krzysztof nie wymaga na swoich realizatorach mocniej podkręconych voluminów, a jednocześnie sam puszcza oczko do wszelakich pogawędek, na co podczas moich programów mowy nie ma. To wszystko powoduje, że nawet najlepsza Ranusowa muzyka, gdzieś wymyka mi się spod palców. Jedynie jego słuchacze mają szanse w swych domowych zaciszach niczego nie przegapiać.
Moje pachole Tomek zadzwoniło do mnie na dzień przed koncertem Shawna Jamesa - bo o nim ta rozprawka - zapytując, czy ja też się wybieram?. Ostatecznie stanęło na tym, że zarówno Masełko junior, jak i jego stary, plus Korfanty, trafiliśmy w środowy wieczór do Blue Note. Zresztą, moja latorośl zabrał jeszcze swoją ekipę, która to ekipa ku memu zaskoczeniu całkiem dobrze znała gwiazdę wczorajszego wieczoru. Podobno Shawn James dociera do młodzieży nagrywając muzykę do komputerowych gier, więc...
Tłumów nie było, bo i Artysta u nas jeszcze niewypromowany, jednak stoliczki niemal wszystkie obsadzone. Podobno przy jednym z nich Hanna Banaszak, a przy kilku pod sceną nawet żołnierze z amerykańskiej bazy w Powidzu, w tym kilku od serca koleżków Shawna Jamesa.
I jak już tradycją Agencji Ranus bywa, zawsze przed występem każdego wykonawcy na scenie pojawia się Krzysztof we własnej osobie, dziękując sponsorom organizowanych przez siebie wydarzeń, jednocześnie z satysfakcją wymuszając dla nich brawa. Za każdym razem "dostaje" się magazynowi "Iks", Głosowi Wlkp., pewnej drukarni, której nazwy nigdy nie zapamiętuję, plus jeszcze kilku innym. Po czym, gwoli prelekcji, następuje słówko o wykonawcy, który właśnie za chwilę wypełni scenę. I tu dochodzimy do sedna. Otóż, konferansjer Ranus zarzucił, że oto przed nami artysta, którego całkiem do niedawna sam także nie znał, a który jednocześnie jest właścicielem niezwykłego głosu, talentu, itd... Przy czym, ten wystąpi właśnie z zupełnie nowymi muzykami, z którymi kręci muzyczne loki ledwie od bodaj dwóch dni. No to szykuje się istny żywioł - pomyślałem. Pełna improwizacja. I po części, chyba tak właśnie było, skoro przez ponad połowę występu Shawn James dzielnie stąpał solo, a jego nowe nabytki (perkusista + basista) dołożyły tła jedynie do kilku kawałków - głównie w pierwszej części występu.
Dziwnie mi na koncertach artystów, których nie znam choćby jednego kawałka, bowiem później dochodzi do takiej sytuacji, jak ta właśnie, kiedy nie można napisać niczego na bazie znanych nagrań. I w zasadzie, tym razem doszedłem do takiego stadium, choć na szczęście przytrafił się cover Franka Sinatry "That' Life", więc przynajmniej o tym jednym nieanonimowym mi tytule mogę właśnie zapewnić. Aha, Korfanty biorąc w dłoń nabyte CD dodatkowo zapewnił, iż dwa kawałki Jamesa nieco wcześniej już poznał, i oto właśnie ze sceny muzyk zapodaje szósty numer z ostatniego longa "The Dark The Light", pt. "Burn The Witch". A ja właśnie słucham tej płyty i docieram do numeru "Chicago", który też wczoraj był. Płyt aż cztery, więc o dalszych olśnieniach poinformuję w trybie późniejszym. Najnowsze CD wytłoczono, jednak wcześniejsze trzy tylko wypalono na ce-de-erach, ponadto doszlusowano ku nim okładki w jeszcze skromniejszych tekturkach. Zostawmy jednak płyty, bowiem pochodzący z Chicago Shawn James naprawdę ma wielki głos. Momentami dzięki niemu śpiewa, lecz niekiedy potrafi za jego mocą śpiewająco ryknąć. Kto wie, wychodzi na to, że śpiewanie za młodu w kościelnym chórze, a i późniejsze profesjonalne lekcje emisji głosu, uczyniły swoje.
Pojawiły się takie, konkretnie trzy kawałki: pierwszy, ostatni, plus jeden gdzieś w sercu show, kiedy naszło mnie, iż ten gość, w 5-oktawowej skali, potrafi wyciągnąć 6. I gdybym trzymał na łbie kapelusz, ten zapewne spadłby mi dobrych kilka razy. Niewątpliwie trzydziestotrzylatek posiada siłę, którą może z dumą wystawiać, a dzięki której życzyłbym mu większego audytorium podczas każdego z kolejnych występów. 
Shawn wygląda niczym rasowy hipol, do tego jest także sprawnym gawędziarzem, szczególnie ze swoim nagłośnieniowcem, plus kilkoma armistami rodakami, choć na podstawie jego monologów dostrzegłem również, iż buntu oraz trzeźwej oceny rzeczywistości też mu nie brakuje.
Za sprawą powyższego, koncert na pewnym etapie przybrał więc formę luźnego spotkania w gronie dobrych znajomych, choć na scenie nadal przez cały czas górował TEN niesamowity głos, wręcz proszący się o przywództwo w jakiejś większej i bardziej prestiżowej rock-orkiestrze. Szkoda bowiem, by gość o autentycznie chwilami nie gorszych możliwościach wokalnych od naszych Stana Borysa lub Czesława Niemena, grywał co wieczór dla circa setki kawiarnianych koneserów. Dlatego dobrze, że po półtorej godzinie, bez żadnego pozerstwa, Shawn zakończył co miał do zaśpiewania, nie wymuszając na publice skomlenia o ewentualny "upragniony" bis, na który przecież zupełnie wszystko jedno, co by poleciało. Dlatego tyle, i koniec. Muzyk nawet nie zdążył dobrze się ukłonić, a już obejmował pod sceną kogoś sobie zaprzyjaźnionego.
Zrobiłem ze trzydzieści tradycyjnie koszmarnej jakości zdjęć, więc za wybranych do tej relacji kilku liczę, że nikt mi łba nie urwie. Nie pogardźmy nimi, gdyż kto wie, być może tylko te podłej jakości fotki będą jedyną wirtualną pamiątką z imprezy, po której nikt inny przecież śladu nie pozostawi.
Wyszliśmy z klubu usatysfakcjonowani. Korfanty z winylem za 120 złotych, za to z wyposażonym dla tej konkretnej edycji ekstra 7-calowym singlem, ja zaś z czterema sidikami.
Od wczoraj wpisuję Shawna Jamesa na listę lubianych artystów. Trzymam za jego rozwój kariery kciuki, i myślę, do zobaczenia...

P.S. Podziękowałbym za ten koncert Krzysztofowi Ranusowi, lecz on zadeklarowanie nie czytuje tego bloga, jak też wytrwale nie słucha moich audycji. Natomiast przed chwilą właśnie do mnie zadzwonił, by pogadać o wczorajszym.
Dobrze, że w dzisiejszych czasach mamy na ziemi poznańskiej takiego Ranusa. Niech mu zdrowie dopisuje, a i chęci do działania starcza.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"