niedziela, 23 czerwca 2019

BRUCE SPRINGSTEEN - "Western Stars" - (2019) -








BRUCE SPRINGSTEEN
"Western Stars"
(COLUMBIA)

****





"Western Stars" jest dziełem faceta, który muzykowanie zaczynał w przydrożnych barach, z czasem zamieniając je na aule, później przepastne hale, wreszcie na stadiony. Natomiast pierwsze muzyczne fascynacje niejednokrotnie czerpał z acetatowych płyt, które po dwudziestu odtworzeniach oferowały już tylko zgrzyty i swąd. Właśnie w takiej atmosferze Boss poznawał piosenki Glena Campbella, Harry'ego Nilssona, Charliego Richa czy Burta Bacharacha, a więc artystów, na których właśnie powołuje się na swojej najnowszej płycie.
Springsteen to symbol Ameryki. Jej wielkości i upadków. Ale i człowiek, który do dzisiaj najbardziej ceni prostą i szczerą w odbiorze publiczność, bowiem nigdy mu jakoś nie służyli posiadacze grubych portfeli, zasiadający podczas jego występów w nadętych vipowskich lożach. Jako, że uważa się za człowieka z tłumu, lubi mówić jego głosem i jego problemami. Sam także, zanim zaczął własne liryki przemycać na grunt milionów odbiorców, najpierw rozprawiał się z nimi w zaciszu własnych myśli. Jest łebski, wrażliwy, utalentowany i razi sporym promieniem wartościowego przekazu. Dzisiaj, ten przycięty na krótko jegomość, z wyraźnymi ostrymi rysami twarzy i jeszcze większym zadziorem na podbródku, z czym dobrze koresponduje jego muskularna sylwetka oraz odpowiednio podniszczona gitara, która czyni wrażenie wyciosanej z przydrożnego większego kawałka drewna, może pozwolić sobie na wszystko. Stać go na realizację każdego muzycznego kaprysu, a świat będzie się temu przyglądać, z nie mniejszą uwagą, co niejednemu politycznemu dreszczowcowi.
Boss oddał swe życie w ręce muzyki, jednocześnie zawsze pragnąc, by z podobnymi ludźmi dzielić swe artystyczne łoże. Znalazł takowych do E-Street Bandu, udało mu się też teraz do nowiuśkiego "Western Stars".
Boss właśnie nagrał piękną płytę, taką z dużym wykrzyknikiem, choć wyzbytą przecież rockowych hymnów czy jakichkolwiek przydatnych na dziś pokaźnych manifestów, a płytę nastrojową, w dodatku z orkiestrą. Za jej przyczynkiem sentymentalnie powrócił do bliskich jego sercu lat 60-tych. A więc do czasów, kiedy wielu jego country/folkowych idoli w swych piosenkach eksperymentowało właśnie ze smyczkami. Jednocześnie przy tej okazji maestro wyzbył się wszelakich wątków autobiograficznych, które tym razem zamienił na historie ludzi niezauważonych, którzy jednocześnie niewiele mają do stracenia. Springsteen wrażliwie śpiewa, choć we wszystkich nagromadzonych tu piosenkach czyni to rolą narratora. Niemal w każdej z nich rysuje jakąś przejmującą historię, jak choćby w "Chasin' Wild Horses", w której bohater w młodości dokonał czegoś złego, po czym opuścił dom, stał się kowbojem w Montanie, gdzie później oswajał konie, a w chwilach słabości zarzucał w echo imię swej ukochanej. Wątek westernowy pojawia się również w tytułowym "Western Stars". Springsteen wciela się tutaj w rolę podstarzałego aktora, który niegdyś bywał gwiazdą westernów, a dzisiaj, choć nadal jeszcze występuje, najczęściej już tylko wspomina swoje najlepsze czasy.
Bohaterami Springsteena przeważnie bywają zaharowani mężczyźni, którzy poprzez codzienny mozół próbują wraz z wydzielonym potem wypuścić bakterie własnych przegranych miłości. Stąd też padające w tekście piosenki "Tucson Train" słowa: "...twoje ciało i umysł oczyści tylko ciężka praca...". Ów pociąg w Tucson barwnie ilustrują na początku oraz końcu nagrania sugestywnie "ciuchciające" instrumenty perkusyjne.
Springsteen potrafi również bywać rozmarzenie epicki, jak choćby w finalizującym "Moonlight Motel" ("... moje ty kochanie, ostatniej nocy śniłem o tobie, a z mojego samotnego łóżka wiejący przez okno wiatr zdmuchnął kołdrę...").
To płyta z wieloma ładnymi i bardzo ładnymi piosenkami. Do tej drugiej kategorii bez wątpienia należą: "There Goes My Miracle", "Hello Sunshine", "Tucson Train" bądź "The Wayfarer" (... jestem wędrowcem, kochanie, dryfuję od miasta do miasta..."), jednak wszystkie pozostałe polecałbym potraktować podobną miarą, gdyż Boss za ich sprawą po raz kolejny kształtuje amerykańską rzeczywistość - nawet, jeśli sam bywa jedynie jej recenzentem.
"Western Stars" zapewne łatwiej będzie polubić sympatykom kameralnych "Nebraska", "The Ghost Of Tom Joad" czy "Devils & Dust", niż pełnym wigoru rockowym duszom, rozkochanym w "Born In The USA" bądź w przynajmniej połowie "The River". Boss to jednak taki artysta, który potrafi solidnie przyłożyć i bez użycia swej postrzępionej elektrogitary. I ta płyta tego dowodem. W zastępstwie zadziornych gitarowych akordów, dzielnie w tło wtapiają się wszelakiej maści smyczki, dęciaki, fortepian, bandżo, moog, loopy, sample, organy, melotron, a w niosącym się nieco filmowo "Sleepy Joe's Cafe" nawet akordeon.
Najbardziej nastrojowa płyta od czasów "Devils & Dust", a od narodzin "The Rising" najlepsza.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"