czwartek, 2 listopada 2017

nu bladź

Jesień mi nie służy. Tym bardziej taka pełna wilgoci. Dopiero zgubiłem niedawne przeziębienie, a tu już kolejne. Najgorsze, że do wiosny wciąż daleko.
W przyszłym roku Camel na dwóch polskich koncertach. Tym razem nie w Poznaniu. I dobrze, niech szczęście uśmiechnie się teraz do innych. Ja już byłem przed dwoma- oraz dwudziestoma laty. Udane koncerty i w garść łapane chwile. Niestety, niewiele po latach zapamiętałem z tego pierwszego krakowskiego. Dobrze, że raz po raz pamięć odświeżają dokonywane na gorąco zapiski w klaserze, w którym przechowuję bilety. Lecz z dawnego Camel zbyt wiele nie napisałem, a upływający czas dotkliwie zatarł szczegóły. Dlatego prowadzony od jesieni 2010 roku Blog Nawiedzonego stanowi za swego rodzaju pamiętnik. Na razie do niego nie zaglądam, wszystko tu w miarę nowe, ale nadejdzie odpowiedni czas, gdy... I choć głupio będzie czytać samego siebie, to kogóż by innego, skoro nikt do internetu z interesujących mnie koncertowych wydarzeń niczego nie podrzuca. Ostatnio zechciałem poczytać o - szczecińskim i katowickim - koncertach Procol Harum i niczego nie znalazłem. Internetowa wyszukiwarka jedynie kierowała na strony handlowe poszczególnych agencji, bądź na prasowe zapowiedzi. Okazuje się, że nikomu za friko nie zechce się napisać nawet najskromniejszej recenzji. Szkoda, chętnie dowiedziałbym się z jakiejś rzetelnej relacji, co mnie ominęło? Przy czym, kompletnie pomijając treści na Facebooku, gdzie wszyscy zgodnym chórem: kupiłem bilet, przebyłem trzysta kilometrów, więc musiało być zarąbiście.
Siedzę właśnie przy kaloryferku i słucham poszerzonej wersji "Pressure Points". Mam ją dopiero od roku, może od dwóch, choć to wydanie liczy już sobie osiem lat. Ja jednak przez całe kompaktowe życie słuchałem tego koncertu z pojedynczego CD, dawniej jeszcze okazjonalnie sięgając po równie skrócony zapis wideo. Najpierw VHS, później DVD. Ale ja - o czym już Szanowni Państwo wiecie - nie lubię oglądania muzyki, nawet jeśli grupa nazywa się Camel. Co innego przeżywać na żywo, ale film, to już nie to samo. Być może dlatego, ponieważ profesjonalni realizatorzy nie mają za grosz wyczucia i namolnie filmują wokalistów, tym samym pozostałych muzyków traktując troszkę po macoszemu. Lubię za przykład posługiwać się pewnym koncertem Ten Years After, na którym przed laty byłem w poznańskim klubie Blue Note. Były to wokalne czasy Joe'ego Goocha. Średniego, choć sprawnego gitarzysty, a i również wokalisty. Gość nawet z ową legendarną formacją troszkę pokoncertował i ponagrywał w studio. Na szczęście Gooch nie silił się na drugiego Alvina Lee, co mu wyszło na plus. Tamtego wieczoru klub Blue Note ładnie się zaludnił, choć na scenie stanął zespół niespecjalnie bliski młodszemu pokoleniu, co sprawiło, że niemal całą widownię wypełniły takie staruchy, jak ja. Więcej szczegółów nie przytoczę, jednak nie zapomnę, jak przez cały czas podziwiałem Leo Lyonsa. Jego, i tylko jego. Ten niezwykle energetyczny basista miał - i chyba nadal ma - jakiś trudny do opisania czar, przez co potrafi skupiać na sobie szczególną uwagę. Inna sprawa, że cenię tego już dzisiaj ex-muzyka Ten Years After również za producencki wkład w moje ukochane wczesne albumy UFO. Na kogoś takiego aż chciało się nieprzerwanie gapić. Myślę jednak, że gdyby ów koncert rejestrowano na potrzeby DVD, zmuszano by nas do nieustannego podziwiania Joe'ego Goocha. No dobrze, być może z racji jego nielegendarnego nazwiska, panowie realizatorzy filmowe kadry podzieliliby litościwie po dwadzieścia pięć procent na głowę. Każdy jednak, kto był wówczas w Blue Note, chyba się zgodzi, iż Lyonsowi powinno przysługiwać przynajmniej pięćdziesiąt procent szpuli, a z ostałej drugiej połówki, po dwadzieścia procent na Chicka Churchilla i Rica Lee oraz dziesięć procent - na zachętę - dla obecnie już także ex-muzyka Ten Years After, Joe'ego Goocha. Dlatego najlepszym blu-rayem lub DVD okazują się po prostu nasze ślepia.
Tak z innej pary kaloszy... przeczytałem w porannych wiadomościach, że Artur Andrus podziękował radiowej Trójce za współpracę. Artysta nie pozwolił sobie ograniczać artystycznej wolności, i brawo za decyzję. Dziwne, przez ponad dwadzieścia lat nie przeszkadzała różnym włodarzom przy Myśliwieckiej współpraca Pana Andrusa z innymi mediami, nawet ze znienawidzonym TVN-em - a konkretnie w tym przypadku z TVN24, raptem zaś postawiono mu ultimatum: "Szkło kontaktowe" albo "Trójka"? Panie Arturze, Nawiedzone Studio śle niskie ukłony, tym samym wyrażając maksimum szacunku. 
Zastanawia mnie - nawet jako nieTrójkowicza - czy tam jeszcze z tych resztek przyzwoitości ktokolwiek się ostał? Bo chyba nie ma miesiąca, bym nie przeczytał, że kogoś powszechnie cenionego wyrzucono lub zmuszono do odejścia na własną prośbę. Żal sympatyków tej niegdyś w miarę autonomicznej rozgłośni, w której teraz próchnica rozpanoszyła się na dobre. Ciekawe, kto następny?
Powyższe przypomina powojenne polskie przemiany ustrojowe, kiedy to partyjne akademie zastępowały teatry lub upragnione koncerty, a wyglancowane muzealne komnaty nawiedzały obłocone cholewy. Podobne proletariackie zwyczaje obejmują dziś niemal wszystkie ostałe jeszcze terytoria dobrego smaku.
Biblioteki, uczelnie, poczta, radio, telewizja, - wszystko narodowe, za chwilę dobiją restauracje, a nawet uliczne kubły, i co gorsza: przede wszystkim coraz bardziej zaśmiecane ludzkie umysły. Przerażająca wizja ukochanego kraju. Rosjanie w takiej sytuacji by sobie pod nosem zarzucili: nu bladź.







Andrzej Masłowski


"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"