niedziela, 8 października 2017

wujek Olek

Chciałem dzisiaj napisać jakąś recenzję, ale recenzji nie będzie, nie jestem w nastroju. Właśnie do krainy wiecznej ciemności i ciszy odszedł bardzo mi bliski człowiek. Człowiek, którego od zawsze nazywałem wujkiem, choć nie był rodzinnie skoligacony - wujek Olek. Wspomniałem raz o nim na blogu, gdy pisałem kilku słów o zmarłym Lesliem Nielsenie. Zawsze uważałem, iż byli do siebie bardzo podobni. Nie charakterologicznie, a fizjonomią. Dlatego oglądając perypetie komicznego porucznika Franka Drebina, jeszcze fajniejszą postacią wydawał mi się wujek Olek, który z automatu przywodził z nim skojarzenia.
Przyjaciel moich rodziców, a zarazem kolega Taty ze studiów. Też zapalony drzewiarz i wciąż aktywny zawodowo, pomimo blisko dwudziestu lat żywota na emeryturze. Zawsze powtarzał, że żyje dzięki pracy, bo kiedy ta się skończy, nie będzie dla niego miejsca na tym świecie.
W czerwcu br. na zaległych urodzinach Taty siedzieliśmy jeszcze przy jednym stole. Żartowaliśmy, smakowaliśmy potrawy, popijając przyniesioną przeze mnie zimną Pepsi. Smakowała mu, że dolewek nie było końca. Jednak ostatnimi czasy nie był w najlepszej kondycji. I szybko się wyjaśniło; poważnie zaniedbał zdrowie. Nie chodził na lekarskie kontrole, a zaleczona choroba dała o sobie ponownie znać. Latem trafił do szpitala, a całkiem niedawno już niestety do hospicjum. Później wszystko potoczyło się szybko, zbyt szybko.
Rodzice lubili spotykać się z Wujkiem. W czasach mego dzieciństwa nawet załapywałem się na wszystkie ważne uroczystości, i tam, i u nas. Było tak do śmierci jego żony Eli. Fatalna sytuacja, proszę sobie wyobrazić... facet wylatuje na zagraniczną delegację, wraca po kilku dniach, a na lotnisku nie wita go najbliższa sercu osoba. Warto dodać młodszemu pokoleniu, że cztery dekady temu nie było jeszcze smartfonów, internetu, itp... Wraca więc z walizkami do domu, dzwoni do drzwi, nikt nie otwiera, więc wyjmuje klucze, wchodzi do środka, przekracza próg sypialni, a w łóżku jak aniołek leży ciocia Ela. Po prostu umarła. Młoda kobieta, w okolicach czterdziestki. Organizm przestał działać. Tragedia nie do opisania. Wszyscy byliśmy wstrząśnięci. Szczegółów więcej nie pomnę, byłem wówczas młodzieńcem. Życie człowieka walnęło w gruzy, ale je odbudował. Nie wiem czy był szczęśliwy, ponieważ nigdy nie miałem okazji zapytać wprost, jednak humor go nie opuszczał. Bo to w ogóle był niesamowicie fajny empatyczny facet. Pogodny, dowcipny, mądry, a przy tym piekielnie inteligentny. Acha, zapomniałbym, no i przede wszystkim wrażliwy.
Jako dwudziestoparolatek zapytałem Wujka przy jakiejś stosownej okazji, czy ten boi się śmierci? Bez namysłu odpowiedział: nie, nie boję się. Tylko raz sobie pozwoliłem, już nigdy więcej tego tematu nie było.
Dobrze sobie mieszkał w fajnym, ale skromnym gabarytowo lokum przy ul. Przybyszewskiego, choć tak po prawdzie Wujek był rodowitym Ślązakiem. Nie pasjonowała go piłka, choć niegdyś wyjawił, że sympatyzuje z Ruchem Chorzów. Jednak zamiast futbolu wolał sztukę. Myślę, że zamiłowanie do drzewiarstwa nie tylko pasjonowało go rzemieślniczo, ale i artystycznie. W jego skromnym mieszkanku też dało się to wyczuć. Nawet gramofon miał jakiś taki fajniejszy i inny od wszystkich. Pierwsze w życiu stereo usłyszałem właśnie u niego. Gdy jako smarkacza wzięło mnie na muzykę, nastawił przy jakiejś uroczystości na zachętę pięknie zrealizowaną ścieżkę do "Doktora Żywago". Oryginalną z 1966 roku, w dodatku wydaną przez MGM. A więc żadną podróbę czy inną tandetę, za to rasowy oryginał, z okładką przyozdobioną fotką Julie Christie u boku Omara Sharifa. Stare dobre kino i genialna muzyka Maurice'a Jarre'a - ojca Jean-Michela. I tu muszę coś wtrącić, otóż przed kilkoma laty Wujek mnie odwiedził z siatką wypchaną winylami. Wszystkimi dobrze mi znanymi. Wręczając dodał: "mnie już nie będą potrzebne, one od zawsze były dla ciebie". W środku: "Doktor Żywago" - zapisany na amerykańskiej okładce: "Doctor Schiwago". Ponadto: Witold Małcużyński z Czajkowskim i jego cudownym Pierwszym Koncertem Fortepianowym, także fragmenty z operetek Lehara, do tego Księżniczka Czardasza, no i jedna z najważniejszych płyt mego późnego dzieciństwa: szwedzki winyl pt. "Hipp & Hopp". Przy czym dodam: już drugi identyczny egzemplarz. Wujek chyba nie pamiętał, że jako 12/13-latkowi już mi podobny podarował. Boże, co ja się tych folklorystycznych melodii za dzieciaka nasłuchałem. Wstyd się przyznać, ale głowę daję, że moi rówieśnicy najprawdopodobniej katowali Cepelinów i Dżenezisów, a ja wsłuchiwałem się w jakieś różne warianty polek. Ze szczególnym naciskiem na "Klarinett-Polka". Wielu mi jej nawet zazdrościło, bo i prawie nikt jej na półce nie posiadał. No, może za wyjątkiem Pierwszego Programu Polskiego Radia i ogromnie popularnej audycji "Lato z Radiem". Wszak był to jej temat przewodni. Od pewnego zatem czasu posiadam dwa egzemplarze, jeden zajechany - ten mój, oraz niedawny, w naprawdę bardzo dobrej kondycji. Wujek może tego z pięć razy posłuchał.
Właśnie u wuja Olka poznałem Binga Crosby'ego, którego uwielbiał. I też mi tę płytę w pamiętnej siatce podrzucił. A przecież miał do niej sentyment. Poza tym, przywiózł ją ze zgniłego Zachodu za koszmarnie duże pieniądze.
Powyższe płyty od dzisiaj noszą wartość nieoszacowaną. Dotąd były tylko żywymi pamiątkami, by od teraz przejść w stan mistyczny. Zupełnie, niczym wczoraj, widzę wszystkie te okładki spoglądające na mnie ze stojaka tuż obok automatycznego gramofonu usadowionego na czubku kredensu wspomnianego salonu. Wspomnienia uruchomione.
Była jeszcze pewna Gołąbeczka, ale to my dwaj wiemy w czym rzecz. Po co zresztą rozwlekać pierwsze kolonijne zafascynowanie siedmiolatka, którego nikt nie rozumiał, poza Nim. Śmiechu było... ale dopiero sporo później, gdyż na początku rysowało się zawstydzenie i chowanie głowy pod koc.
Wujek Olek na początku lat dziewięćdziesiątych kupił fajny biały japoński samochód. Nie pamiętam marki, bowiem motoryzacja to moja pięta achillesowa. Wszyscy wówczas pokutowali Polonezami, Maluchami, i tym podobnym graciarstwem, więc gdy przyszło do mojego ślubu poprosiłem wuja o bycie tego dnia gościem i szoferem. Nie tylko się zgodził, ale chyba poczuł wyróżnienie. A ja bardzo chciałem mu to okazać.
Nie posiadał dzieci, tak zechciała natura. O in vitro nikt wtedy jeszcze nie myślał. Sądzę, że zasługiwał na ojcostwo. Lubił dzieciaki, dzieciaki lubiły jego.
Wiem, że ten tekst jest bardzo chaotyczny, nieprzemyślany, lecz powstał z potrzeby chwili. Napisałem go bardziej dla siebie, wszak pamięć może niebawem zacząć szwankować.
Trochę mięknę, w zasadzie powinienem na tym poprzestać. Przykro mi, że już nigdy nie zamienię z nim choćby słówka, nigdy wspólnie nie pośmiejemy i nie spotkamy się przy wspólnym stole.
Niepotrzebnie nastawiłem "Lara's Theme". Bezsprzecznie najpiękniejszy fragment z Doktora Żywago, lecz także niebezpiecznie poruszający. Lepiej było przypomnieć uszom radosną polkę z 1956 roku ze szwedzkiej płyty MFP.





Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


("... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze")