wtorek, 17 października 2017

CHRIS REA - "Road Songs For Lovers" - (2017) -








CHRIS REA
"Road Songs For Lovers"
(NAVYBECK / BMG)
****




Na początku nowego tysiąclecia zdiagnozowano u Chrisa Rei kilka poważnych chorób, w tym wydawać by się mogło nieuleczalnego raka trzustki. W konsekwencji osłabienia organizmu przyplątało się jeszcze kilka innych dolegliwości. Artysta był na krawędzi życia i śmierci, a jednak jakimś niewyobrażalnym cudem udało mu się pozbierać. Trudno się dziwić, że po takim bagażu doświadczeń zaczął doceniać uroki życia, które wcześniej bywały uśpione.
Muzyk być może nie nagrywa już albumów w jakimś zawrotnym tempie, ale lenistwem też nie da się go oczernić. Niedawno ogłosił, że jego nowa płyta w dużym stopniu będzie powrotem do zwyczajnych piosenek. Takich, jakie serwował w epoce 80/90's. I myślę, że słowa dotrzymał, choć nie uciekł też od lubianego bluesa, któremu zaczął mocniej sprzyjać, tak od płyty "Stony Road". Co tu dużo deliberować, najnowsze dzieło "Road Songs For Lovers" jest takie, jakie być powinno. Skupia prawie same ballady - sprawdzone i poczciwe. O różnych odcieniach, tempach, ale ballady. Bywają co prawda wyjątki, jak żywsze i podszyte bluesem "The Road Ahead", nieco rhythm'n'bluesujące i przyprawione dialogiem gitarowym "Rock My Soul", funk/soul'ujące "Moving On", bądź prowadzone żywszym tempem tytułowe "Road Songs For Lovers". I właśnie ta ostatnia piosenka należy do wyróżniających. Słychać w niej akordeon, choć tego przecież tu nie ma.
Niejedyna kompozycja, w której instrumenty klawiszowe Neila Drinkwatera zmysłowo imitują tamten instrument, tworząc tym samym przyjemny archiwalny kawiarniany paryski klimat. Proszę przyjrzeć się dobrze znanej delikatnej gitarze Rei. Słyszą ją taką, jak za czasów cudownych płyt "Wired To The Moon", "Shamrock Diaries", bądź bardzo u nas popularnej "On The Beach". Na takiego Pana Krzyśka czekałem, za takim tęskniłem najbardziej. Na szczęście, nie jedyna to tak udana kompozycja. Napotkamy ich nieco. Ze szczególnym naciskiem na absolutny klejnot "Angel Of Love". Ależ przecudnej urody ballada. Nie wyobrażam sobie, by jej nie dostrzec. Pianino, plus TA gitara, i znowu słychać akordeon. Nieważne, że jego akordy tak naprawdę wybijają keyboardy. Nie trzeba o tym wiedzieć, szczególnie gdy się zamknie oczy.
Następująca po niej - także ballada - "Breaking Point", również czarująca, choć z racji oczywistych, już nie o takiej sile rażenia. Gdyby komuś jednak przypadł do gustu widmo akordeon, w niej też go znajdzie. Ależ uczuciowo śpiewa Chris Rea - jego gitara przecież także. Podobną atmosferę potrafi w swej twórczości przywoływać jeszcze tylko David Gilmour. Że też obaj panowie nigdy nie stanęli w studio ramię w ramię... O pardon, nie licząc kompozycji "Stone" - na jedynej płycie grupy The Law. Ale to było w roku 1991, i obawiam się, że nawet sam śpiewający wówczas Paul Rodgers o tym nie pamięta.
Gdy odpłyniemy w balladowym nastroju i zapragniemy więcej, to bardzo proszę, jeszcze: "Beautiful", "Nothing Left Behind" lub "Two Lost Souls".
Jest też jeden kawałek nie dla mnie stworzony - 6-minutowy "Money". Powolny, ślimaczy, toporny, niemal ociężały blues. Nazbyt monotonny, którego jako jedynego nie czuję.
Na deser pozostawiłem jeszcze 6,5-minutowy "Last Train". Rozpoczyna go odgłos parowozu, po czym rusza lokomotywa, zupełnie jak u Tuwima powoli i ospale, by w konsekwencji nabrać rumieńców, jak na ostatni pociąg przystało. Gdzieś pod koniec para buch i keyboard brzmi niczym dęta orkiestra. Tak dobre, że aż chce się od początku. Jak całą tę bardzo udaną i pełni wrażliwości płytę.






Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


("dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze")