JEFF LYNNE'S ELO
"Alone In The Universe"
(BIG TRILBY RECORDS / SONY MUSIC)
***1/2
"Alone In The Universe" powinna zadowolić chyba wszystkich entuzjastów talentu tego niezwykłego muzyka. Już tak to jest, że od strony kompozycyjnej, produkcyjnej, jak i wykonawczej, niewielu ma szansę się z nim mierzyć. Przede wszystkim, nareszcie piosenki w klimacie E.L.O. wykonuje prawdziwy Szef, a nie jakaś tania podróbka, która pod przewodnictwem byłego zespołowego kolegi - skrzypka Mika Kaminskiego, od ponad dwóch dekad żeruje na sprawdzonych przebojach podczas sfabrykowanych koncertów, imitujących niby prawdziwych Electric Light Orchestra (z ledwie zauważalnym dopiskiem "Part II").
Jeff Lynne choć sam rzadko nagrywa, nie pozostaje na artystycznej bocznicy. Co pewien czas komponuje dla innych, bądź zabawia się lubianą rolą producencką. Dosłownie kilka tygodni temu ukazała się znakomita płyta Bryana Adamsa "Get Up", która wyszła spod jego realizatorskich dłoni, w tym także jedna z zawartych tam piosenek. Z kolei, przed trzema laty miał on także duży wpływ (produkcja, kompozycje, a i sama gra) na świetnej płycie Joe Walsha "Analog Man".
Słuchając "Alone In The Universe" przede wszystkim obcujemy z "tym" głosem i z "tymi" melodiami. I choć są to rzeczy zupełnie premierowe, słuchacz odnosi wrażenie, jakby je wszystkie znał od zawsze.
Jedyne moje zastrzeżenia wzbudza sama aranżacyjna oprawa. O ile od dawna można było przywyknąć w twórczości E.L.O. do braku symfonicznego rozmachu, o tyle zdecydowanie daje się tu odczuć brak jakiejś większej głębi.
Lynne zaśpiewał i niemal sam zagrał na wszystkich instrumentach (gitara, pianino, bas, perkusja czy wibrafon), przy niewielkiej pomocy Steve'a Jaya (tamburyn) oraz córki Laury, która użyczyła głosu do dwóch kompozycji.
Brak przepychu nadaje albumowi nawet pewnego miłego anachronicznego klimatu, choć z drugiej strony wzbudza wrażenie braku ostatecznego szlifu. Dziwne, bowiem maestro uwielbia tchnąć w obce dzieła pełnię klarownych brzmień, a jednak na własnym poletku mocno ich poskąpił. Fani dawnych E.L.O., którzy nie cierpieli przeładowanych komputerowo produkcji, w rodzaju "Balance Of Power", powinni za to tym razem poczuć pełnię satysfakcji.
Na "Alone In The Universe" wszystkich piosenek słucha się z dużą przyjemnością. Szkoda tylko, że tak niewiele z nich wzbija się ponad przeciętność. Największe wrażenie robi otwierająca całość, wspomniana już "When I Was A Boy". Całkiem nieźle radzą sobie także na pół-Beatlesowskie "Love And Rain" i "Dirty To The Bone", jak i też następująca tuż po nich "When The Night Comes" ("...każdej nocy będąc sam myślę o tobie, i zatrzymałbym każdą nadchodzącą kolejną, by uniknąć samotności...") - zupełnie jakby ją wyciągnięto z zakurzonych archiwów epoki 70's.
Płyta zawiera przeważnie same ballady, ale nie zabrakło też piosenek żywszych, wręcz rock'n'rollowych, jak w przypadku "Ain't It A Drag". Daleko tej co prawda do witalności "Hold On Tight" czy nawet "Rock'n'Roll Is King", ale na pewno spełniła powierzoną jej rolę. Mnie szczególnie przypadła do gustu radośnie brnąca "One Step At A Time", gdzie nawet w pewnej chwili Jeff Lynne z optymizmem akcentuje: "...wkrótce wszystko będzie lepsze...".
To najładniejsze momenty tego jakże wyczekiwanego od dawna albumu. Trudno jednak nie dostrzec przy tej okazji również pewnego melancholijnego uroku w tytułowym "Alone In The Universe", jak i w "The Sun Will Shine On You" czy "I'm Leaving You".
Dobra płyta, naprawdę dobra, choć nieco poniżej moich oczekiwań.
P.S. Wersję deluxe wzbogacono dwoma nieco ponad 2-minutowymi piosenkami. Rock'n'rollową "Fault Line" oraz balladową "Blue". Te dwa urocze klejnociki zapewne ucieszą tylko najzagorzalszych sympatyków talentu Jeffa Lynne'a, bo choć składne i zgrabne, nieco jednak ustępują podstawowej albumowej dziesiątce.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"