środa, 18 listopada 2015

DEF LEPPARD - "Def Leppard" - (2015) -






DEF LEPPARD
"Def Leppard"

(EAR MUSIC)

****


Poprzednią studyjną płytę "Songs From The Sparkle Lounge" wydali w 2008 roku. Ktoś niezorientowany pomyśli, że grupa zafundowała sobie siedem lat lenistwa, podczas gdy muzycy byli przecież przez ten cały czas bardzo aktywni. Sporo koncertowali (u nas także!), w międzyczasie tworząc nowe piosenki, a jeszcze po drodze niepokojąco z równowagi wybiła wszystkich choroba Viviana Campbella, która na pewnym etapie wydała się być już zażegnana, by znowu niebezpiecznie powrócić.
W 2011 roku Leppardzi opublikowali koncertowy album "Mirror Ball", na którym pojawiły się także trzy nowe premierowe studyjne kompozycje. Początkowo z myślą o realizacji pełnego dzieła, jednak w ostatecznym rozrachunku skończyło się na skromnym dodatku do wspomnianej koncertówki. Dwa lata później muzycy hucznie celebrowali ćwierćwiecze do ich najbardziej dochodowego albumu "Hysteria", który na całym świecie zyskał status multiplatyny (ok. 25 milionów sprzedanych egzemplarzy).
Grupa już od pewnego czasu zapowiadała, że najnowsza płyta pogodzi ich wielopokoleniowych fanów. Zarówno sympatyzujących z mocniejszym, bardziej metalowym obliczem, jak i entuzjastów tej delikatniejszej twarzyczki.
Niewyszukanie zatytułowany album, ot po prostu jako "Def Leppard", zawiera aż 14 kompozycji, przy czym trwa blisko godzinę, co w pewnym sensie przybliża go do wspomnianej "Hysterii". I mniej więcej w podobnym tonie nawet się rozpoczyna. "Let's Go" czy "Dangerous", to piosenki, które zdecydowanie przywołują ducha tamtych czasów. Jedyną zauważalną różnicę tworzy sama produkcja Ronana McHugh (wieloletniego już pomagiera) w stosunku do rozsławionego Roberta Johna "Mutta" Lange'a. Otóż McHugh, postawił na brzmienie oparte o żywe instrumenty, rezygnując niemal całkowicie z komputerów, za wyjątków tych obowiązkowych perkusyjnych - z zestawu jednorękiego Ricka Allena.
Już sam początek rozbudza apetyt, bowiem tak rześkiego Def Leppard dawno nie mieliśmy. Utwory niosą się same, niemal płynnie przechodząc w kolejne swe warstwy. Ze zwrotek do refrenów, z danego utworu w logicznie pasujący utwór kolejny.... W zasadzie już choćby tylko inicjujące całość "Let's Go" i "Dangerous" niosą wraz z sobą siłę przebojowości równą mocy walca, prasującego wszystko, co ten napotka na swej drodze. Jednak, gdyby ode mnie zależało, co wybrać na pierwszy albumowy singiel, bez najmniejszego wahania wskazałbym na trzeci w albumowej kolejności, kapitalny numer "Man Enough". Cóż za cudo. Ten oparty na motorycznym basie Ricka Savage'a kawałek, niemal do złudzenia budzi skojarzenia z legendarnym "Another One Bites The Dust" - grupy Queen. Z drugiej zaś strony, żadne to zaskoczenie, wszak Leppardzi zawsze kochali się w muzyce Freddiego Mercury'ego i jego kolegów. Zresztą z odwzajemnieniem (Brian May nawet gościnnie koncertował z nimi w przeszłości). W "Man Enough" rządzi wspomniany rytm, lecz proszę posłuchać jak niesamowicie tną tu dogrywające gitary. No i jeszcze sam śpiew Joe Elliotta + asystujący mu koledzy. Wielobarwny utwór, choć wydawałoby się, że bazujący na tle jednostajności. Od niemal półszeptu, aż po istny żar. Najlepsza piosenka Def Leppard od 1987 roku - nie ma co!
Później album delikatnie siada, a to za sprawą ballady "We Belong". Całkiem uroczej i po kilku przesłuchaniach dającej się bardzo polubić. Nie ma jednak w tym przypadku mowy o dorównaniu gigantycznej "Love Bites", czy tylko troszkę jej ustępującej "Hysteria".
Na "Def Leppard" otrzymujemy łącznie aż trzy ballady. A do tej pory tak nigdy nie było. Pozostałe "Last Dance" oraz "Blind Faith", choć ustępują "We Belong", również jakoś bronią się swoistym urokiem, aczkolwiek wielkiej sławy im nie wróżę. Widać tym razem zespołowi wyszło na dobre zdecydowanie granie żywiołowe, pełne entuzjazmu, o klarownych czytelnych refrenach, popisowych i brawurowych partiach gitar,... plus dodatkowym atutem wydaje się świetnie dysponowane gardło Joe Elliotta.
Przyznam, nie od razu spodobał mi się sam albumowy środek. Do niektórych melodii musiałem dojrzeć, ale teraz nie oddałbym za żadne skarby takich: All Time High", "Invincible" czy "Sea Of Love". Za to od razu pokochałem r'n'rollowo-podmetalizowany "Broke'N'Brokenhearted". To zadziorny Def Leppard w starym rasowym stylu, jakby za czasów genialnego albumu "Pyromania".
Niespecjalnie zaś ujął mnie flirt z akustycznymi i orientalnymi odniesieniami do twórczości Led Zeppelin - w "Battle Of My Own". Trochę kłóci mi się "Plant'owata" maniera Elliotta oraz nazbyt ugrzecznione partie chóralne jego kolegów. Doceniam samą podjętą próbę, jednak...
Na uwagę zasługują ponadto: dwu i półminutowy energetyczny "Forever Young" oraz przedfinałowy "Wings Of An Angel". Początkiem swym pasujący nawet do chropowato-grunge'ującej płyty "Slang", jednak w refrenie przeradzający się w fajny witalny Def Leppard, ładnie zilustrowany wszędobylskimi partiami wokalnymi. To, co było wadą w "Battle Of My Own", tutaj zyskuje w błysku fleszy.
Longplay "Def Leppard" nabiera kolorytu wraz z każdą wizytą. Przyznam, że na początku rysował się we mnie spory niedosyt, później jeszcze długo nie było poprawy, by w końcu zaskoczyć i wpaść mu w ramiona. Choć na przykład takiego "Energized" pozbyłbym się bez żalu.
Po "High'N'Dry", "Pyromania" oraz "Hysteria", czwarta najlepsza płyta Def Leppard - bez dwóch zdań.





Andrzej Masłowski


RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 

 www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00



"... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"